Eugeniusz Kabatc
Nieoczekiwana przejrzystość pogranicza
[Podlaski tryptyk]
Introdukcja
Wszystko zaczyna się od puszczy...
Augustowskiej, Knyszyńskiej, Białowieskiej, od tych wszystkich
gęstych, choć przetrzebianych puszcz Podlasia i Czarnej Rusi, które
przez przynajmniej tysiąc lat stanowiły zielony szaniec wschodniego
pogranicza naszej ojczyzny. Trwały uparcie – i trwają – z ludem
swoim, uczestnicząc twórczo w procesie tych ziem historycznej
metamorfozy.
Do dziś na wielu połaciach
krainy, nad jeziorami, rzekami, puszczańskimi matecznikami – od
grzebienia sosnowej wysoczyzny po dębowe wzgórza sanktuariów
jakże często zalega jeszcze mgła jak morze sine lub białe, spod
której - niczym z oparów już tylko porannych –
wyłania się nowy człowiek – jak feniks z popiołów, jak
Dawid ku zwycięstwu zbudzony..
Część pierwsza: Puszcza
Nie wszystko tu się da zrozumieć
racjonalnie, linearnie i ostatecznie. Ale gdy się wkroczy w tę
przestrzeń z otwartymi ramionami, objawia się ona wspólnotą
człowieka i przyrody w sposób najbliższy naszym sercom.
Choćby legendą i prawdą o dębie.
L e g e n d a
Na początku był dąb.
Gdziekolwiek spojrzeć, ziemie pokrywały lasy: puszcze, bory, knieje
i zwyczajne drzewa. Poruszały się między nimi zwierzęta i ptaki,
słychać było pogwar i szum wiatru. Bóg, który tym
wszystkim zawiadywał, dostrzegł tam kiedyś człowieka. Było to
bardzo mizerne stworzenie, wyróżniało się jednak pewnym
sprytem, przebiegłością, co przypominało jakby przebłysk myśli.
W sumie tak wymieszana natura tworzyła pierwotny i jedynie znany
raj. Trwał on tak szczęśliwie miliony lat i może pozostałby
takim na zawsze, gdyby znudzony tym wszystkim Bóg nie uległ
był człowiekowi, nie postawił go na nogi i nie pozwolił mu
przemówić.
Pierwsze słowo było
najtrudniejsze. Nikt nie wiedział, jaka rzecz miała być jego
desygnatem. I czy słowo miało być tylko kryptonimem jakiejś
wartości, czy wyrazić ją szczerze i dokładnie, taką „dinge an
sich” [jak orzekł potem pewien filozof z Królewca] ukrytą
w istocie rzeczy. Gdyby już wtedy człowiek wiedział o istnieniu
Stworzyciela i Niebiańskiego Zawiadowcy, tym słowem zapewne byłby
od razu Bóg. Gdyby umiał przewidzieć oczekujące go piekło,
doceniłby darowany mu cud przyrody i pierwszeństwo uzyskałby
otaczający go świat, czyli raj. Ale wokół szumiał
niepojęty las i różne stare drzewa kładły się w
poprzek dróg i ścieżek. I tylko dąb tkwił wiecznie jako
znak największej świętości. Komuś się człowiek musiał
pokłonić [taka pokorna jest jego natura], przed tym drzewem więc
stanął i zawołał: O, dąb! Nazwał je głośno, po imieniu, a
zabrzmiało to jak Bóg, jak Boh, jak dom, jak woda, jak grom!
I tak zaczęła się nasza podlaska cywilizacja. Bo potoczyło się
to słowo potoczyste prze historię, nominując swoją mocą wielkość
i jej sakralne znaki. Oto święty dąb i człowiek jak dąb, ktoś
staje dęba i włosy stają dęba, Przysłowie dopowie, że dąb, to
nie brzoza, a co wilk, to nie koza. Ale dąb, tak naprawdę, wilkiem
nie jest, jest królem. Nawet wygląd jego imponujący nie jest
groźny, jest wielkoduszny. Boski - w staroświeckim, nieprawomocnym
rozumieniu słowa. Gdy słowo – jednak – samo staje się jak dąb
mocne.
Dziś, gdy Bóg – jak
Murzyn, co zrobił swoje – odchodzi z goryczą, słabnie siła
słowa, a
dęby umierają stojąc. Jak Car Dąb,
jak Dewajtis.
P r a w d a
Trzeba być drzewem, żeby
zrozumieć drzewo. Ale my, ludzie, jesteśmy po trosze wszystkim: i
drzewem, i zwierzęciem, niektórzy chełpią się wręcz swoim
boskim podobieństwem, w każdym razie nie ma dla nas rzeczy
niedostępnych, pchamy się nawet tam, gdzie nas nie proszą. Po co w
lesie człowiek? Po co on drzewu, z którym nie potrafi
przecież po ludzku porozmawiać? Próbuje jednak, otwiera
usta, otwiera serce, pisze wiersze, jak Leopold Staff {„Wysokie
drzewa”], powieści, jak Maria Rodziewiczówna [„Dewajtis”],
sztuki, jak Wiesław Myśliwski [„Drzewo”], kręci filmy, jak
Grzegorz Królikiewicz [„Drzewa”], maluje[„Sosny”], jak
Wiktor Kabac...
Zatrzymajmy się na tym
przynajmniej jednym przykładzie, bo jest on najbardziej
charakterystyczny dla istoty Podlasia. Szczęśliwym trafem Wiktor
Kabac urodził się w prawdziwym lesie, w naszej niesłychanej
Białowieskiej Puszczy z widokiem na Narewkę, pozostając do dziś
wierny jej groźnym snom, ale i dokładnie, jak rzadko kto, widzącym
i rozumiejącym jej kształt materialny. Malarz, wyposażony w swoja
bogatą wiarę i czułą wrażliwość, w tej ogromnej, zielonej
masie coraz wyraźniej zaczął rozpoznawać także drzewa, twarze
drzew. Drzewa kryją się w lesie, lecz kto je wypatrzy, wędrując
latami po jego tajemnych ścieżkach, widzi, że ma do czynienia z
obrazem wyczuwalnej, niemal ludzkiej udręki. Jeżeli jest to tylko
pragnienie ruchu, rozpacz, że się wciąż stoi, choć wiatr kołysze
koroną, jakby chciał wyrwać drzewo z korzeniami, to wszystko w
porządku, „drzewa umierają stojąc” [Casona], przecież nie
mogą uniknąć tego losu, wszelki bunt jest daremny. Ale tam, w
głębi lasu odbywa się też misterium przetrwania, najpotężniejszy
instynkt natury. I tak właśnie objawia się potem na obrazach
artysty. Jako ikona drzewa. A sens takiej ikony trwa usilnie, kiedy
się wraca do pamięci współistnienia człowieka i lasu.
Artysta idzie śladem siebie samego jako człowiek pogranicza,
wznosząc po drodze krzyże w lesie, upamiętniając bądź stare
obozowisko polskich powstańców, bądź z czasów
Piłsudskiego białoruskich generałów, lub w całym cyklu
obrazów groby zamordowanych przez NKWD w Kuropatach
Białorusinów i Polaków.
Historia towarzyszy nam w lesie
nieustępliwie. Wręcz wprowadza nas do lasu. Tu wszędzie jest las.
Polski las. Ruski las. Żywy i poetycki. Trwa w nas – jak
świątynia, jak sztuka. Między kościołem a cerkwią. Między
„Rosyjskim lasem” Leonowa a „Leśnym morzem” Newerlego, który
stąd się wywodzi i tu, do Białowieży po śmierci pragnął
powrócić.
Sztuka polska, jak wiadomo,
została zawłaszczona przez literaturę, a literatura jest
zafascynowana niezgłębionym sensem lasu, tą wielką wspólnotą
naturalną roślin i zwierząt, w której człowiek potrafi być
misjonarzem dobra i zła. Metafizyczność lasu staje się źródłem
tyleż fantazji, co prawdy o życiu. „Pogoda lasu niechaj będzie z
tobą”, słyszymy u Iwaszkiewicza, o kroczącym lesie czytamy w
„Makbecie” Szekspira. „Obraz lasu polskiego – pisze prof.
Andrzej Gronczewski – tyleż wydaje się lasem rzeczywistym, co
borem imaginacyjnym, wewnętrznym, lasem plemiennej pamięci i
wyobraźni [...] Widzimy ów las z czułą, malarską precyzją
choćby dzięki płótnom Maksymiliana Gierymskiego.” I,
dodalibyśmy dziś, dzięki pracy artystycznej Wiktora Kabaca. Las
staje się tedy pomysłem na tajemnicze uroczysko legend i bajd.
Powróćmy zatem do
rzeczywistości. Ludzie w pojedynkę lub zbierając się w gromady
wchodzą często do lasu, by w nim zamieszkać. Uzbrajają się wtedy
w piły i topory. To jedne z najważniejszych narzędzi człowieka w
lesie. Ale są one także jakby instrumentem komunikacji i obcowania
z drzewem. Od tysiącleci, można by rzec, zawsze, gdy – jak
powiada Pismo Święte – trzeba było przyrodę czynić sobie
podległą. Także dzidą, łukiem i strzelbą. „Nie, nie -
zaprzeczał Igor Newerly w swoim kole myśliwskim wątpliwościom
tych, którzy nie godzili się na strzelanie do bezbronnych
zwierząt. – Nie o to chodzi. Ale proszę sobie wyobrazić zimę,
leśniczówkę, świt mroźny w lesie, gdy człowiek wyrusza po
cichym śniegu ze strzelbą na ramieniu, nie, wcale jej nie zdejmując
na widok budzącego się stworzenia...” I wspominał swoje pierwsze
lekcje życiowe wśród drzew i i żubrów w Zwierzyńcu,
„w najprawdziwszej pierwotnej puszczy, gdzie stały jeszcze święte
dęby pogańskie, a cisza była głębinowa”. Kiedy przejeżdżaliśmy
tamtędy w drodze na Budy, Teremiski, Pogorzelce, ciesząc się, że
tyle tu ładnych zabudowań, usłyszałem, że najłatwiej w puszczy
palą się ludzkie siedziby, że w czasie wojny doszczętnie spłonęły
wszystkie wsie, dwory, pałace, a nic nie odradza się takie same: na
Zwierzyńcu jest teraz nowa leśniczówka, a wokół
wyrósł nowy las.
Ale nawet nowy las potrafi być
imponująco duży. Ten jest zwarty, gęsty, pełen zwierzyny. Na
podwórze nowocześnie urządzonego domu na skraju puszczy
przychodzą i drzewa, i żubry. Młoda właścicielka czeka na męża,
który w lesie rozpala wielkie ognisko dla turystów.
Ogień w lesie to dziwne przeżycie. Umiera w nim drewno z drzew, o
których nic nie wiemy. Matka Wiktora mówi: sadziłyśmy
je siedemdziesiąt lat temu, „za pierwszej Polski”. Dziś to
wysoki, zielony masyw, z którego leśnicy wybierają ofiary i
skazują je na stoły, posadzki, popiół. A święty gaj,
dziady, driady?
Na wszystko przychodzi pora. Moi
serdeczni przewodnicy przy innej okazji wprowadzają mnie głęboko w
bór po przeciwnej stronie szosy. Długim Zielonym Trybem
jedziemy z hołdem do największych i najstarszych drzew puszczy. To
szczególna ceremonia, bez protokołu, ale pełna odniesień,
zamyśleń, wątpliwości...Największy świerk pyszni się
niebywale. Niczym Boreasz, bóg wiatru północnego, co
swoją Pitys, nie mogąc pozyskać jej wzajemności, strącił był z
olimpijskiej skały. Piękna nimfa zginęła, ale wyrosła z niej
jeszcze piękniejsza, pierwsza na świece sosna.
Każde drzewo jest tutaj święte.
Człowiek niechętnie poddaje się jego potędze, za to dziki lgną
do szorstkiej kory świerku, wygrzebują sobie legowiska wśród
korzeni i nocami modlą się o spokojny sen i wszechświatową miłość
między człowiekiem, lasem i bagnem. To, które obejmuje
rzeczkę Leśną na wielkiej polanie, zapada teraz w poobiednią
drzemkę. Cisza przecięta bzykiem komara unosi mostek, na którym
stanęliśmy stopą ostrożną, nad kępy krągłe i trawy wysokie –
dzikie, pełne dzikiego ptactwa i dzikich owadów.
W samym lesie, wśród drzew
życie jest mniej ukryte. Najpierw zgrabny list przemknął przez
drogę, potem jeleń wysunął się ciekawie z zagajnika, aż w
mrocznym mieszańcu spłoszony orlik wzniósł się ciężko
przed nami, rozstawem skrzydeł wypełniając całą szerokość
duktu.
Największy dąb puszczański
wyrósł w głębi starodrzewu. Nie można tam dojechać,
trzeba przejść kilkaset metrów w chmurze komarów,
przedrzeć się przez zarośla, pokonać czarne bagno. Pocimy się
jak szczury, poci się nasza wyobraźnia. O tym największym drzewie
mówią Car Dąb. Nieco wcześniej, niejako na warcie u tronu,
wypina się ku niebu wysoki, smukły carewicz. Śniły mi się one
potem – do zawrotu głowy – w chwili, gdy zadzierałem ją do
góry i nie mogłem wypatrzyć końca, czuba zawieszonego w
chmurach i w swoich zamglonych oczach. Po tamtym, co padł niedawno i
leży jeszcze martwy jak kłoda – a mówiono o nim z podziwem
„dąb Jagiełły” – ten oto w brzydkim, bagiennym lesie ukryty,
miał przejąć berło pierwszeństwa. Ma jedną wszelako wadę:
jest nagi. Jakże to tak? Król bywa nagi, ale car? Po co on
nam taki? Tyle tu w puszczy okazów niezrównanie
dębnych, sam carewicz mógłby iść ze starym w zawody –
też przecież dostojny, wspaniały jak katedralna wieża i wciąż w
pięknych szatach z żywej kory i w zielonej czapce Monomacha.
Ale czy zawsze o pięknie trzeba,
gdy mowa o dębie? Dąb to godność przede wszystkim, maestria
naturalnej architektury sakralnej, święta duma, której
kapłani swoje prawdy w mity przebierają, mity w życie, a życie w
pamięć. Tyle, że ci kapłani drzew, ci „selloi”, jak
przypomina nam Jan Parandowski, mieli za zadanie „objawiać wolę
boga ze szmeru liści w dębie”, a nasz nagi dąb ich nie ma. Ma
jednak coś więcej, bo „w pniu tego drzewa samo bóstwo
przebywa”, czytamy. Tu znak Boga ukrzyżowanego wysoko na pniu się
pojawił, ktoś zawiesił tam leśny krucyfiks, by chronił pień
przed uderzeniem pioruna lub siekiery. Niegdyś „w jego koronie
gnieździły się święte gołębie”, ale dziś gdzie tu jaka
korona? Sama rozpacz wybucha w tych suchych konarach wyciągających
się modlitewnie ku niebiosom. Kiedyś „spod korzeni wypływało
źródło cudowne”. To cud, że choć niewidoczne, dziś
nadal wypływa, całe uroczysko moczy się i rośnie w tych ciemnych
wodach przegniłymi liśćmi podszytych – ostatnim listowiem
królewskiego dębu. Cud, że w gruncie rozmokłym trzyma
korzenie mocno, u nasady ekshibicjonistycznie obnażone, to prawda,
kłębiące się u stóp potężnego pnia niczym umierające
wężowisko.
Śmierć drzewa jest zawsze końcem
jakiegoś mitu. Tu miały kiedyś umierać żubry. Mocą podobne
dębom. „Budziły strach, podziw, zaciekawienie – opowiada pan
Igor w swoich resztkach z „uczty bogów” – czasem
współczucie, niepodobna przecież nie litować się nad
wiekowym bykiem, jak długo i ciężko przewraca się z boku na bok
pod dębem i co westchnie, to puszcza się odezwie bliźniaczym,
głuchym pojękiem.” Ale nie przychodzą już tu, po cóż
tedy ta katedra, skoro nie ma komu w niej panichidy odprawiać? Sama
zatem umiera. Bo śmierć jest najczyściej ekumeniczna, nie ma
bardziej boskiego i wspólnego sacrum. A pan Jan w swoich
„Mitach greckich” jeszcze raz nas prowokuje: „Gdyby drzewa
miały ręce i umiały malować, jak wyglądałyby ich bóstwa?”
Czy jak ludzie? Nie wiadomo, bo nawet „myśląc jak drzewo” [to z
białowieskich Warsztatów], dotrzemy tu tylko do progu
tajemnicy.
Drzewa mają swoją własną
mitologię. A ich konary są przecież jak ręce. Spójrzcie
tylko, jak maluje na niebie stupalczastymi, suchymi ramionami nasz
cesarski nagi dąb. Widzicie?
E c h a
Że niewiele widać? Wyjdźmy więc
na polanę. Las bez polany byłby ślepy. Ta, o którą nam
teraz chodzi, jest okiem małej puszczy Kryńskiej, choć dzieją się
tam czasem rzeczy wielkie, a przynajmniej ważne. Jest tak, że u
samej wschodniej rubieży Podlasia, w pobliżu ekumenicznych,
budzących się do nowego życia Krynek [niedawno przywrócono
im prawa miejskie], leży wieś Łapicze, a w niej – lub poza nią
– na tej właśnie polanie przycupnęła młoda, turystyczna
zagroda państwa Marszałków. Stąd, ledwie wyszedłszy na
leśny pagórek, ma się przed sobą widok niezmierzony na
zieloną, białoruską państwowość, ciemno zadrzewioną aż po
Wołkowysk, po historię Czarnej Rusi, o której nikt dzisiaj
nie chce słyszeć. Bo z historią jest tak zawsze – albo zanurzamy
się w nią po uszy, albo odwracamy się od niej plecami i śpiesznie
drepcemy ku przyszłości, potykając się o cudze i własne
korzenie.
Zatrzymajmy się jednak przy
współczesności. Wprawdzie i ona obejść się nie może bez
tego, na czym się wspiera, tu bez wyraźnego tchnienia ze wschodu,
jakie każdego ranka wraz z letnim słońcem smuży się nad
graniczną Świsłoczą, ale jednocześnie stamtąd, zza rzeki,
spogląda na zachód i widzi, jak wspólnie krzątamy się
między wiedzą a miedzą, dobywając się z przeszłości. Nic wciąż
nie wiemy na pewno: ani o tym, o czym tak malowniczo opowiada
niezwykła, albumowa Andrzeja Strumiłły „Księga Wielkiego
Księstwa Litewskiego”, uroczyście wręczana uczestnikom
Białoruskiego Trialogu właśnie tu, u Marszałków nad
granicą, ani o tym, co przydarzy się dziś kulturze naszych,
niepewnych jutra, sąsiadów.
Stałym tematem tych nadgranicznych
debat podlaskich jest niepokój o losy białoruskiej kultury.
W kleszczach postaw radykalnych, ocen gniewnych lub nazbyt pokornych,
tu, na opuszczonej miedzy, rodzi się obraz równowagi i wizja
poczynań racjonalnych. Kiedy echo przynosi nam dramatyczne
oświadczenie, że „Białoruś i jej kultura skuta jest dziś lodem
autorytaryzmu i rusyfikacji” [Siarhiej Dubawiec, Wilno], a potem
jakby odpowiedź, że „w wolnej Białorusi mamy wolną kulturę”
[Aleksandr Łukaszenka, Mińsk], wiemy już, iż mamy do czynienia z
wojną nie tylko „polityki z kulturą”, jak mniemają jedni, ale
i „kultury z polityką”, jak utrzymują inni.
Najtrudniej ta świadomość dociera
do uczestniczących w tych troskach Polaków, którzy
dołączają tu zwykle do polskich Białorusinów i ich braci
zza miedzy tudzież emigracyjnej diaspory. Powstaje w ten sposób
wręcz poglądowy układ czterostronny, a nawet swoisty pantalog, gdy
się uwzględni, że zjeżdżają z Europy na łapicką polanę także
akademicy innych narodowości, który połknęli haczyk tej
tajemniczej, jak niektórym się wydaje, mowy. Nie wybucha to
jednak iskrzeniem konfrontacyjnym, choć dyskusje „przy stole w
stodole” nie grzeszą nadmiarem pogody i umiaru. Ci, którzy
z nostalgią o swojej starej ojczyźnie mówią, i ci, dla
których ten odradzający się bufor pomiędzy Polską a Rosją
zapowiada nowe perspektywy dla naszej „niesamowitej”
Słowiańszczyzny, jak ją określa prof. Maria Janion, odkrywają
wspólnie możliwość odnalezienia odmiennej drogi dla całej
wschodniej Europy.
Jeśli dla Sokrata Janowicza,
ideatora trialogu, jego Krynki koło Łapicz są jak Ultima Thule
białoruskiego mitu, to nie jest to bez kozery wobec zadania, jakie
przyjął na siebie, by wyprowadzić z manowców sens kultury
narodowej. Ta droga prowadzi przez literaturę, a literatura to po
prostu język. A skoro literatura jest tratwą ratunkową w powodzi
masowego gadżetu pseudo-kulturalnego, jaki napływa z polityki, to
język stanowi jej niezatapialną strukturę i od ocalenia tej formy
zależy cała przyszłość kultury i jej ducha. Zawarta w tej
prawdzie istota rzeczy wymusza na inteligencji białoruskiej i jej
poczuciu odpowiedzialności dwa podstawowe ruchy. Pierwszy to
zabezpieczenie materialnych zasobów rodzimego słowa w postaci
książek i bibliotek z aparaturą elektroniczną. Drugi, znacznie
trudniejszy, wymagający ogromnego wysiłku całego społeczeństwa,
polegałby na przygotowaniu nowych czytelników tych książek
do powszechnego udziału w nauczaniu powagi i godności swojej
ojczyzny na wszystkich szczeblach edukacji. Nawet w materii
ekonomicznej, której człowiek pozostaje niewolnikiem, a nie
podmiotem, źródło rozwoju bije głęboko w kulturze. Jedynie
wzajemne, otwarte współdziałanie tych czynników może
ożywić drogę ku przyszłemu społeczeństwu obywatelskiemu w
zintegrowanym narodzie. To banalne z pozoru orzeczenie niech będzie
ważne przynajmniej po to, by przypomnieć, że są to drogi już
europejsko sprawdzone, wszak polska nie była inna i wciąż taką –
choć wyboistą – pozostała.
To tu, na przygranicznej polanie,
między rusofobią a polonofilią, ujawnia się być może trzecia,
najbardziej dziś naturalna, współczesna droga ku przyszłości
tutejszego świata. Profetycznie europejska. Teraz, kiedy Polacy w
zdecydowanej większości zrzekli się pretensji dominacyjnych wobec
swoich niegdyś kresów wschodnich, stają się oni [a
przynajmniej mogliby i powinni się stać] braterskimi sojusznikami w
plemiennym sąsiadowaniu. Białostocki przyczółek jest w tym
procesie europeizacji [nie polonizacji] kultury białoruskiej siłą
niezależną, gotową do budowania nowych, dobrosąsiedzkich
stosunków, a to w imię własnych, lecz także biało- i na
swój szczególny sposób czarno-ruskich interesów
materialnych i duchowych. Ci Słowianie pogranicza, ta niegroźna
liczebnie mniejszość kulturowa jest jedną z ostatnich przestrzeni
[nie mateczników] naturalnej łaski przyrody – ziemi,
lasów, wody – która wkrótce zapowie nowy
projekt najbardziej ludzkiego humanizmu, harmonii w jednaniu nie
tylko człowieka z przyrodą, nie tylko człowieka z człowiekiem,
ale i ludu z ludem. I taka ma być przyszła Europa.
Objawia się to w nieoczekiwanym
zakręcie dziejów, bo oto, kiedy nasz nowy wiek zaczął się
wirtualnym zwycięstwem powszechnego liberalizmu i konsumeryzmu, od
razu stanął przed ścianą gęstego lasu nierozwiązanych problemów
i wątpliwości co do wybranej drogi. A przecież i Białorusin, ów
wschodni Europejczyk o skrępowanej historią tożsamości, tę drogę
musi przejść. Bez tych bowiem trudnych, nowych doświadczeń na jej
manowcach do ozdrowieńczego gniazda ojczyzny – jako świątyni
dobra, kultury i sztuki – nawrotu nie będzie.
Ale nawroty w takim rozważaniu to
tylko figura stylistyczna. Nawet najbardziej wyrafinowana sztuka nie
rodzi się jedynie z przemyśleń. Artystyczne działania Leona
Tarasewicza z pobliskich Walił mają mniej wspólnego z
warszawską Akademią niż z kulturą Gródka i dionizyjskim
ogniem, z pieśnią i tańcem na Marszałkowej polanie. Poezja
spontanicznej energii i nocnych nimf ożywa w duchu autentycznej
wiary i autochtonicznych potrzeb dla życia i mitów
białoruskiej myśli i sztuki z równą siłą, jak to
gwiaździste niebo nad granicą i nasze prawo moralne w europejskim
wymiarze.
Wokół umierają domy. Ale
nic nie umiera bez reszty, powiedziano. Tu ta reszta – w letargu
pustoszejących wsi i lasów oblegających polany – to
twórcze nowoźródła, odnajdywane w młodości ludzi i
ich społecznych idei, w bogactwie ducha i wspólnocie czynu.
Ta podlaska świadomość otwierającego się znowu pogranicza, w tym
najpiękniejszym i najbardziej racjonalnym rozumieniu wschodniego
partnerstwa, jakim jest zasada dialogu, wzajemnych ustępstw i
obywatelskiej odpowiedzialności. Nasz puszczański trialog uparcie
wytycza nieodzowne łączniki i dukty pomiędzy ojczyzną,
społeczeństwem i państwem. One nie mogą zaginąć, czasem jedynie
słabnie ich wyrazistość, a wówczas polityka kultury i
partnerstwa budzi swoje inwencje i rozumnie zszywa powstałe
rozdarcia. W praktyce trzeba się oprzeć na czymś materialnym. Taką
podstawę wciąż stanowi książka.
Tylko w ostatnich kilku latach
spiętrzyła się na moim biurku nowa polsko-białoruska biblioteka.
Wieńczy ten stos jedno z najciekawszych i bodaj najważniejszych
dzieł Sokrata Janowicza „Chatnieje stahoddzie” {„Rodzinne
stulecie”], w którym pisarz, zwykle niepokorny aż do buntu,
tym razem snuje sagę swojego domu z lirycznym, melancholijnym
spokojem filozofa, świadomego, że wszystko kończy się wraz z
nami, z naszym gniazdem opustoszałym, z naszymi ideami
roztrwonionymi przez bezduszny świat...
Niemal wszystko w książkach tego
Czarnorusina [kto to jest Czarnorusin? to Białorusin z czarnym
podniebieniem, rzekłem] jest jakoś uwikłane w historię i naszej
polskiej, dwudzielnej ojczyzny. Wciąż w Rzeczypospolitej skrywa się
dramatyczna tajemnica Rzeczy Czarnoruskiej. U Marszałków nad
granicą czuje się to na każdym kroku, nie tylko w krajobrazie
przyrody, także w naturze gościnności, sposobie myślenia,
mówienia, słuchania – nawet ciszy słuchania, jakby
wszystko tu trwało w polifonicznej jedności pól, rzeki,
lasu, okolicznych świątyń – kościoła, cerkwi, sennego meczetu,
umarłej synagogi – w człowieku uosobionych... A my tu o
partnerstwie wschodnim, o kulturze pojednania, o Białorusi na
Białorusi, w Polsce i w Europie. Jakby Europę trzeba by skądś
sprowadzać i tu, na pograniczu, ba, na całym Podlasiu, odradzać
się w pokorze. Jakby tam, za rzeką, nowy świat nie rodził się do
życia po swojemu. Nasz budzik nie jest tylko polski, Europa
wschodnia może być swoją własną Europą. Owoce w sadach
dojrzewają tu później, ale mogą okazać się zdrowsze.
Wierzymy w to, rozstając się z młodością, młodości innych
przekazując nasze ekumeniczne słowa i czyny. To już nie jest tylko
mużyckaja prauda, mój czarnoruski księciu...I gdy
Marszałkowie serwują wino, las przynosi echo starej, białoruskiej
mowy. Sława Tabie, Boża...Przynajmniej tu ją słychać.
Słyszycie? Nic nie odbywa się w
kompletnej ciszy. Sama cisza brzęczy jak swoje własne echo. Jak
oczekiwanie...Pomiędzy poezją a rzeczywistością jest to coś
niewypowiedziane, co nad pojęcia wynosi słowo głosem – wysoko,
jako „muzykę sfer”. Całe niebo jest nią wypełnione. Ale też
to niebo schodzi na ziemię i „jest tutaj”, jak twierdzi ksiądz
i poeta Wacław Oszajca. On wie, co mówi, on też jest ze
wschodu, z naszego kresowego pogranicza. I wie, że to niebo na ziemi
jest tylko echem...Zawsze utrzymywałem, że kultura pogranicza ma
swoją silną specyfikę trudnego sąsiadowania. I wciąż wierzę,
że na jego bogatym w historię terenie najłatwiej jest dowieść,
iż sztuka, jej twórcy, inspiratorzy, wyznawcy, słowem sztuka
namaszczona sakrą ducha potrafi zharmonizować krajobraz świątynny
według ludzkiej miary, ściślej, według ludzkiej głębi i
mądrości.
O świątyniach Kościoła
katolickiego myśli się u nas i pisze dużo. Tu trochę więcej chcę
powiedzieć o polskim prawosławiu, a zwłaszcza o jego świątyniach,
o cerkwiach, których wierni coraz częściej wielką muzyką
cerkiewną otwierają na zewnątrz. Oto jak mi się nieraz jawi czas
cerkiewnego muzykowania...
Wnętrze świątyni połyskuje
przytłumionym światłem mozaik i oliwnych lampek. Bizantyjskie
ikony podglądają świat w leniwej nadprzyrodzoności, w swojej
absolucji i nadwiedzy. Kontemplują ciszę zamkniętego chramu z
pewnym zniecierpliwieniem: na planie krzyża ich postrzegania
wychodzą ku sobie z niemą pretensją o wieczność. Nie mogą się
wyminąć, stracić statecznej równowagi, ustawić w mniej
nudny szyk. Krzyżują się w bezruchu... Czasem światło przeleci
jak przez kulę środka, od okna do okna, od oka do oka, odmroczy na
chwilę milczenie, olśni – lecz kto to widzi?
Człowiek otwiera wrota do swojego
sanktuarium i wnosi tam Boga. Czy nie ma Boga poza człowiekiem? Tego
nikt nie wie. Wiemy natomiast, że wciąż jest poszukiwany,
wypatrywany, nasłuchiwany. Nie widzimy go, nie słyszymy, ale mówimy
do Niego, modlimy się, nawet nie wierząc. Świątynia jest uchem
Pana. Człowiek śpiewa Mu słowa chwały i swoje podania. Takie
„Otcze nasz”, które jest ikoną wyobraźni i głosu. I
które stało się właśnie znakiem pojednania Kościoła i
Cerkwi we współczesnym Przesłaniu Hierarchów...
Głos się niesie...W Białymstoku,
w Warszawie, ale i wciąż w Hajnówce, gdzie 30 lat temu w
najpiękniejszym miesiącu roku, w otulinie majowej puszczy obudziły
się te głosy niby ptaki przywiezione ze świata i tu, wypuszczone
na wolność, dają swoisty koncert ekumenii dobra i pokoju.
„Wszystko, co dobre, zdąża ku wolności”, śpiewa św.
Franciszek u Messiaena, gdy „melodycznie biorąc, śpiew ptaków
zbliża się tu do zwrotów śpiewu gregoriańskiego”,
komentuje Bogusław Schaeffer. Jakby puszcza przez ludzi przekazywała
swoje błogosławieństwo ikonie głosu. Cerkiew otwiera się na tę
ikonę i, choć nie do końca, pobudza ją swoim duchem i sama może
napełnić się życiem. To spójnia o zadziwiającej cesze
nadprzyrodzonego „albedo”, zjawiska, w którym odbite
światło jest silniejsze niż jego źródło, jak echo, co w
swoim rezonansie potrafi poruszyć mury.
Kiedy wybieram się w podróż
na ten mój bliski wschód, ku pograniczu, którego
pejzaż sztuki – jako sacrum i profanum pospołu – układają
także moi bracia, wiozę ze sobą przeświadczenie o wielkiej
wspólnocie ludzi wypełniających naszą pamięć. Historia
zawsze współczyni teraźniejszość, i przyszłość nawet,
ale tam, na nostalgicznej rubieży, splata się jeszcze w profetyczne
znaki tradycji. Rozmowa, jaką człowiek podejmuje w swojej refleksji
duchowej z przeszłością, dotyczy tyleż żywych, co umarłych.
Śpiew zaczyna się na cmentarzu – pożegnaniem, lamentem, żalem –
posłuchajcie czasem, jak próbuje włączyć się w szum
drzew, zwłaszcza gdy jesteście sami. To o nich, smutnych, lecz
ważnych śladach rodzinnych i rodowych dziejów, opowiadają
przejmująco Michaś i Dzianis Ramaniukowie w swoim albumie
„Białoruskie krzyże ludowe”, przypominając, że „przy
krzyżach nadźródlanych zespołowo śpiewano religijne
pieśni”. Ich echo wiatr roznosił przez wieki, anioł potem je
zbierał i dostarczał kompozytorom, którzy układali z
ludowych motywów wielka sztukę muzyczną: koncertową i
cerkiewną.
To było jak stare wino przelewane
do nowych bukłaków – tworzyło nową muzykę. Naznaczeni
kulturą prawosławną muzykę cerkiewną mają we krwi, w genach,
śpią w jej domowych tonalnościach jak w babcinych pierzynach,
czują w chlebie i winie, niczym w ubogaconej eucharystii. Ale
sakralność wykracza poza takie tradycje. Kiedy słuchałem chórów
Pendereckiego w „Jutrzni” wykonywanej pod batutą Jerzego
Katlewicza w Rzymie, zjawiała się moja matka i zabierała mnie czym
prędzej do Narewki. Mistrz Twardowski odwołuje się z kolei do
Wilna i swoich dziecięcych wędrówek po kresowych cerkwiach,
których nastrój odtwarza we współczesnych
utworach z maestrią cudotwórcy. Nic więc dziwnego, że
Mikołaj Buszko, inicjator i szef tego zbożnego przedsięwzięcia,
bez większego trudu przekonał go do zasadności wspólnych
działań. Uwierzyli ci szlachetni, zdolni ludzie, że ta
charyzmatyczna sprawa o międzynarodowej powadze przerasta
deprymujące nieraz różnice wyznaniowe, jakie pod puszczą,
na szczęście, coraz mniej znaczą, a jeśli znaczą, to tyle, co
dwie szale tej samej wagi. Nie uszkodźmy jej tylko, sprawiedliwie
stosując miary wszelkich grzechów i zasług. Resztę
wygładzi cmentarz.
A cmentarze w Hajnówce są
na skraju lasu. Śpią jak dwaj sąsiedzi pod drzewem po wspólnej
uczcie życia. Budzi je, gdy trzeba, nowa cerkiew Św. Jana lub
kościół po drugiej stronie drogi do Białowieży. Niechby i
one otworzyły się szerzej tyleż na ptasie koncerty z puszczy, co i
na szlachetne misterium wspólnego śpiewania. Po chaosie
świata odnajdując tu ład i pokój moralny. W czystym jak
ikona głosie pojednania.
Część druga.
Trzy Narewki
To najbardziej osobista część
opowieści. Sprzęga w całość strzępy przeszłości i
teraźniejszość w strzępach, opłotki rodzinne i społeczność
narewkowską. I puszczę, i łąki, i rzekę. I jeszcze miasteczko. A
nawet stację kolejową. Oto trzy Narewki, które współtworzą
nową wartość pogranicza.
Rzeka wypływa z głębin
puszczy [dziś zza miedzy granicznej], przepływa przez miasteczko,
potem przez wsie nadłączne zmierza w stronę kolei i przecina ją
pod mostem, z którego widać przejazd i stację za nim. A gdy
opuszcza już obszar puszczański, nadgraniczne ziemie Małej
Narewki, ma przed sobą już tylko wielką Narew, więc wlewa się w
nią odważnie, by przez przemysł miasteczka Narwi, a potem przez
Podlasie nadbiebrzańskie skierować się ufnie ku bratniemu
Mazowszu...
Nie wszystko w historii jest
oczekiwanie przejrzyste i jasne. Ale los moich przodków bywa
mi już bliski, jak czas mojej pamięci. Wystarczy mi sięgnąć
niewiele za siebie, by zrozumieć jak hartowała się dusza
podlaskiego ludu. Wiek XX, przejąwszy od poprzedniego
narodowo-religijne wątki dramatu jagiellońskiego, nim je przetrawił
należycie, eksplodował wielką wojną światową. Ruchy migracyjne,
frontowo-ewakuacyjne, rewolucyjne, niepodległościowe utworzyły tu
kocioł świadomości losowej po granice indywidualnego i społecznego
upokorzenia. A więc i wrzenia, jako że człowiek nie jest w stanie
zaakceptować do końca ani przemocy, ani własnego wobec niej
posłuszeństwa.
Głośne pytanie tamtych czasów
„razem czy osobno?” [któremu to dwie książki poświęcił
ostatnio, nomen omen, Michał Jagiełło] nie znajduje jednej
odpowiedzi, osobno chcą być Litwini, Białorusini, Ukraińcy, razem
– Polacy, co się jednak zupełnie nie udaje. Etnicznie różniące
się ziemie dawnej Rzeczypospolitej, rozszarpane rozbiorami, na
wschodzie zostały podzielone ponownie. Traktat ryski zatwierdza
podział, ale nie pokój. Powstała Polska niepodległa,
bezradna jednak wobec swoich obywateli innej niż polska narodowości.
Gdy bowiem w 1922 r. Stanisław Mackiewicz [Cat] domagał się, by
Polska, która „musi być państwem potężnym”, umiała
„asymilować oraz pozyskiwać sobie wiernych obywateli”,
nacjonalistyczne skrzydło władzy stosowało zasadę „pierwszeństwa
dla Polaków we wszystkich urzędach i zakładach państwowych”.
Napięcia etniczno-religijne rosły, wschodnie województwa
musiały się zadowolić statusem Polski B, a więc regionów
zaniedbanych cywilizacyjnie i ekonomicznie, podczas gdy mniejszości
w swojej narodowej ideologii oporu znalazły wsparcie w ruchu
rewolucyjno-klasowym, wspieranym zza wschodniej rubieży.
A przecież owa „wschodnia
rubież” ze swoją komunistyczna emanacją, tak groźną dla
polskich kresów międzywojennego dwudziestolecia, była od
Podlasia odległa na całą szerokość Nowogródczyzny i
dopiero rok 1939, czyli wybuch kolejnej wojny światowej i zajęcie
całej wschodniej Polski przez wojska radzieckie, uświadomiły
miastom regionu w pełni, bo gorzkim doświadczeniem, etniczną
odmienność wiejskiego otoczenia. I objawiło przy tym bardziej niż
kiedykolwiek tej społeczności głębokie zacofanie ekonomiczne, o
którym tak przejmująco pisał w swojej książce
reporterskiej „Bunt rojstów” brat Cata – Józef
Mackiewicz. Było to ciężkie oskarżenie polityki państwa na
Kresach z konkluzja wręcz zaskakującą, gdyż autor – w
wewnętrznym proteście - przeszedł wówczas na prawosławie.
Moje wątpliwości co do
interpretacji naszej historii narodowej i wartości naszej polityki
wschodniej są raczej oczywiste i nie tylko moim są udziałem; łatwo
tu odwołuję się do tych ambitnych działaczy i pisarzy publicznej
sprawy, którzy mieli odwagę i wiedzę, by formułować idee
niezgodne z polityczną poprawnością w państwie polskim
dominującą, która zawsze silniej wspiera się na filarach
mitów niż prawdy. Usiłowałem, na przykład, dowieść, że
realizacja polsko-litewskiej koncepcji unijnej nie przyniosła żadnej
ze stron zdecydowanych sukcesów, a Litwini i Rusini, wiążąc
się z mocną kulturowo i zaborczą wyznaniowo Koroną Polską, na
wieki utracili swoją tożsamość. Teraz, kiedy ją częściowo
odzyskali, warto zastanowić się, dlaczego tak późno i w
sposób tak mało jednoznaczny to się stało. Owszem, mogę
się mylić, może moja wizja wspólnej, niegdysiejszej
Biało-Czarno-Czerwonej Rusi jako kordonu sanitarnego,
ubezpieczającego pomost chrześcijańsko-prawosławny ustanawiany ku
niezmierzonym przestrzeniom groźnego wschodu, była historycznie nie
do urzeczywistnienia, może jednak trzeba było przeżyć te wieki
inkorporacji, zawieść się na asymilacyjnych pokusach aneksji
kresowej, przecierpieć wszystkie wojny „wyzwoleńcze”, by
dojrzeć wreszcie do świadomości niejako „imperatywu
kategorycznego” ku zaistnieniu tych nowych bytów
państwowych, by dokonała się owa sprawiedliwość dziejowa wobec
naszych sąsiadów, którą tak boleśnie – jako zdradę
losu – odczuli nie tylko nasi kresowi Polacy...Wiemy już, że
przeszłość nie zamiera w historii, lecz wciąż się staje i
podlega nieustannej aktualizacji. Także tutaj, na granicy pewnej
kultury, której strefa limitroficzna zaczyna się w istocie
wręcz od Wisły, od Warszawy. Ale nie wywołujmy wilka z lasu, nie
sięgajmy teraz ani do Aktu Wołkowyskiego, ani do Unii Lubelskiej,
ani też do Brzeskiej, do wojen, powstań, rzezi, do czasów
przemocy politycznej i religijnej, bo na pobojowiskach, na
pogorzeliskach nigdy nie zbierze się dość ziarna, by zasiać je na
nowo, ani nie zachowa się wystarczająco mocnego fundamentu, by na
nim zbudować nowy dom: łańcuch tradycji zostaje zerwany. Dopiero
gdy potykamy się o własne korzenie, budzi się świadomość
przegranej. Człowiek zapada w cień osamotnienia.
Jeszcze tylko jedno zdanie w tej
sprawie. Cień rzuca cień; Polacy nie doceniają wartości swojego
wschodniego oblicza; śnią o Śródziemnomorzu, a wikłają
się w sprzecznościach przedwczorajszej historii kresowej, gdy
współczesność skrzeczy i domaga się przetrząśnięcia
starych, zapyziałych mitów narodowych. I coś dobrego zaczyna
się dziać, dzięki Bogu.
Ciężkie to były czasy i nad
Narewką, ale jeszcze cięższe stały się po przyjściu Sowietów.
Najtrudniej jednak zrobiło się podczas okupacji niemieckiej. W
przeszłości magnacko-carskiej nikt tu nie liczył się z interesami
ludności miejscowej, potrzebami t u t e j s z y c h, zawsze, nawet
za „pierwszej Polski”, uprawiano politykę władania ponad
głowami rodowitych mieszkańców tych ziem, ale dopiero władze
hitlerowskie pokazały niemal demonstracyjnie, jak można pogardzać
ludźmi. Gdy zezwoliły na podstawowe szkolnictwo białoruskie, to za
cenę tworzonych naprędce paramilitarnych oddziałów
„samoobrony”, które miały służyć zwalczaniu leśnej
partyzantki. A że na niewiele to się zdało, spalono wszystkie wsie
w puszczy i wokół, co miało tych „leśnych” odciąć od
zaopatrzenia. Grabieże i niszczenie gospodarstw chłopskich było na
porządku dziennym, przy czym kontrybucje nakładano z obu stron,
także władz podziemnych lub band kryjących się za nimi. Nikt nie
liczył się z pogłębiającym się ubóstwem wsi, toczyły
one swoją własną walkę o przetrwanie.
To wielka sprawa – przetrwanie
człowieka w niewoli upokorzeń i bezprawia. Koniec wojny, który
miał przynieść wolność i pokój, zawiódł
oczekiwania. Okrutne zabijanie się trwało nadal, gorzej, bo niemal
wśród współbraci, nowa władza ludowa ścigała
podejrzanych o wrogość, a ci wrogowie, niczym bataliony
egzekucyjne, pozostawiały po sobie ofiary bez „zbrodni i kary”.
Nie miejsce tu na rozważne rozpatrzenie okrucieństw naszej
niepotrzebnej „wojny domowej”, to tylko przypomnienie plagi
historycznej, jaka tę ziemię i „przywiązanych do niej”
chłostała za każdą zmianą władzy.
Nasz lud znad Narewki i Narwi,
który tym razem ocknął się nad samą granicą, musiał od
nowa oswoić się z narzuconą mu, ideologią, koncepcją bytu i
zarządzania sobą. Oportunistycznie, acz nie do końca, ulegając –
nie uległszy. Otrząsając się z nazbyt wielkiej pokory,
korzystając z ogólnej potrzeby powszechnego pokoju wśród
ludzi, usilnie poszukiwał tego, co ludzi łączy w tym „poszukiwaniu
utraconej równowagi”. Co pozwoli zapomnieć o minionych
nieszczęściach, gniewie i wzajemnych nienawiściach, by podjąć
próbę pojednania w nowych pokoleniach i nowych
okolicznościach. Tak, by cechy „obojga narodów” wreszcie
splotły się twórczo w braterskiej życzliwości, ale też we
wzajemnym interesie społecznej wspólnoty.
Człowiek to jeden wielki
kompromis. Szczęśliwie, dysponuje nie tylko zdolnością pamięci,
lecz także darem zapominania.
Pamięć Narewki jest już coraz
częściej w jedynie w zabytkach, pomnikach, na cmentarzach. Ale i
one powoli umierają w czasie. Paradoks kreacyjny człowieka polega
na tym, że wznosząc dzieła nowe, nazbyt często obala stare. Narew
pod Siemianówką, nim przeistoczyła się w dobroczynne
jezioro, ów zbiornik wodny dla ekonomicznych potrzeb regionu,
zalała stare wsie, a wśród nich zabytkowe domy, siedliska
rodzinne w kulturze ludzkiej stanowiące fundament pamięci. Ale oto
już sam Zalew staje się zabytkiem.
I groby na cmentarzach zanikają, i
całe cmentarze, jak ten żydowski za Narewką w stronę Gruszek...I
huty, tartaki, dworce, młyny. Huty szkła już od przedwojnia nie
ma, tartak i dworzec kolejowy na Plancie wojna unicestwiła, młyny –
a było ich aż trzy – umierały pojedynczo: najpierw wiatrak pod
Lewkowem, potem wodny w miasteczku, wreszcie spłonął nasz motorowy
na drugiej Plancie. Ale i stary most żelazny z torami pod puszczą
Niemcy cofając się wysadzili w powietrze, i kościół w
miasteczku się spalił, i szkół, gdzie były, już nie ma...
Ale ja nie o tym. Lecz o tym, że
to wszystko, co przez lata i wieki stanowiło o charakterze Narewki i
Narwi, do której na tratwach dopływało się niegdyś w
Bieńdziudze, co było najpierw zapuszczoną, nędzną prowincją na
drodze z Korony do Wielkiego Księstwa, a potem pogardzaną „ścianą
wschodnią” naszej ojczyzny – uległo naturalnemu rozkładowi. I
w nieoczekiwanej transformacji cywilizacyjnej naszych zgiełkliwych
czasów stało się skarbem kultury polskiej, jej wschodnim –
w owalu drzew, traw i kwiatów – zaskakującym obliczem.
A ludzie? Oni też – raz na
lepsze, raz na gorsze – bardzo się zmienili. Przyjrzyjmy się im
sine ira et studio.
O tych, którzy zmienili się
tu na gorsze, niewiele powiem, bo i po co – czy jestem sędzią?
Jestem po prostu takim popołudniowym filozofem, człowiekiem, który
chwilami w porze sjesty rozważa na swój sposób różne
aspekty życia. Pogodnie i wyrozumiale, jak na doświadczonego
świadka historii przystało. Zarzut o niemrawość tych, którzy
nie odbudowali dworca na stacji kolejowej w Narewce, zapewne nie jest
bezpodstawny, ale może okazać się niesprawiedliwy. To był
zgrabny, ładny budynek, charakterystyczny dla funkcji i kultury
kolejnictwa tych ziem – zniszczony wojną i zastąpiony tymczasowym
baraczkiem pozostał już tylko widmem możliwego piękna kolei
żelaznej, nieznośnym upokorzeniem dokonywanym triumfem asfaltowych
dróg. Do dziś jego przyszłość nikogo nie poruszyła, a
myślę o tej, która ożywi tę techniczną linię na wschód,
poza Siemianówkę, poza granicę, do Świsłoczy, Wołkowyska,
a potem Mińska i Moskwy, gdy kolej odżyje w nowej, wspólnej
Europie i wspaniałe ekspresy, intercity, eurocity polecą tędy, jak
przed wojną, przez cały nasz zaiste nowoczesny kontynent...I kogóż
tu winić za brak takiej wizji?
J e s z c z e j e d n o e c h o
Wszak na moim wschodnim Podlasiu
pięknych ludzi jest jak kwiatów na łące w pełni lata. Nie
podołam zadaniu i nie opiszę ich tutaj, jak na to zasłużyli. Sama
ziemia narewkowska zrodziła ich tylu, że całej książki nie
starczyłoby, gdybym chciał takich twórców swojej
społeczności należycie przedstawić. Daleko w historię sięgając
mamy ród panów Massalskich, którym wiele ważnych
czynów dla rozwoju całego regionu przypisać należy, mamy
potem bohaterów naszych powstań, jak Walery Wróblewski
czy Konstanty Kalinowski tu walczących lub stąd pochodzących, o
których nie tylko książki, ale i filmy powstawały, mamy
mniej głośnych, lecz zapisanych godnie niegdysiejszych
przemysłowców [jak Antoni Tyzenhaus] czy rodzimych patriotów
i nauczycieli [jak Aleksy Grycuk]. Współczesność przyniosła
całą falę nowych wspaniałych twórców, jak poeta i
profesor Uniwersytetu Warszawskiego Aleksander Barszczewski z
Bondarów, jak realizatorka filmów dokumentalnych Tamara
Sołoniewicz z Narewki, jak białostocki architekt, projektant wielu
obiektów sakralnych Jan Kabac z Minkówki czy
dziennikarz, obrońca racji regionalnych Janusz Korbel z Białowieży.
A wymieniłem już wcześniej niektórych, gdy inni zawitają
tu wkrótce. To ci, którzy zaufali swojej ziemi i swojej
pracy, sobie i swoim sąsiadom. Stało się coś niesłychanego:
jakby z utopijnej metanoi wychyliły się pierwsze kiełki
rzeczywistości, oznaki przewrotu mentalnego w człowieku będącym
sobie wilkiem...
Wraz z przemianami cywilizacyjnymi
w kraju zyskiwały również jego obrzeża. Prawdę mówiąc,
zyskiwały, ale i traciły. Pokoleniowe i społeczne ruchy migracyjne
pustoszyły zaniedbaną wieś, równocześnie jednak dodawały
dynamiki tam, gdzie energia ludzka utwierdzała się w kulturze,
nowych zainteresowaniach, regionalnych potrzebach i możliwościach
transformacji gospodarczych. Napięcia etniczne malały, przestrzenie
swobodnej myśli i wyobraźni wypełniły aspiracje tworzenia i
odpowiedzialności, rodzimy czyn artystyczny ożywił monotonię
mizernej codzienności. Lokalny patriotyzm stawał się wartością
kreatywną i wymierną. I ja o tym właśnie. Narewka wypiękniała.
Wysiłek ludzki kocha swoją
skuteczność. Już nie tylko jednostki, ale całe ekipy ambitnych
obywatelsko mieszkańców tej ziemi widziały, jak ich twórcza
praca porządkowała świat wokół i nasycała go sensem
istnienia. Ryzykowne inwestycje przemysłowe zmieniały krajobraz,
ale otwierały też pole do kolejnych przedsięwzięć. Budowano nowe
szkoły o współczesnym wyrazie estetyki, stare przerabiano na
nowoczesne galerie piękna, powstawały żywe ośrodki kultury w
tradycji języka i lasu , malarskie plenery, gościnne miejsca
wypoczynku i krajoznawstwa w nadleśnictwie...I dalej w puszczę, w
tę wspólnotę życia człowieka z przyrodą, w której
myśl zakwita wyobraźnią samej Białowieży i tych wsi pomiędzy -
Bud, Teremisek, Pogorzelców - w kulturze odświeżonych... Aż
ku Hajnówce, za młodu terpentyną cuchnącej, dziś tajemnice
boru w ozdrowieńczym oddechu sosny, poezji i sztuki Podlasiu i
Polsce wciąż pełniej oferującej. Piękne jest to mrowisko
ludzkie, w pogodzie ducha i twórczej pracy pokój na
pograniczu czyniąc.
Część trzecia.
Widok z klasztoru w Supraślu
Od puszczy do puszczy.
Gdy Wiktor Kabac malował uparcie
swoją Białowieską, Wiktor Wołkow zajął się Knyszyńską. Jej
obrazy, zobaczone okiem artysty i potwierdzone obiektywem
fotoaparatu, przedstawił nam w zwodniczo pięknym albumie „Podlasie
– Supraśl – Puszcza”, któremu ulegli najpierw wybitni
mistrzowie w swoich zawodach: Andrzej Strumiłło [koncepcja i
projekt graficzny] i Sokrat Janowicz [tekst
romantyczno-historyczny], a potem ja sam. Długo nie mogłem oderwać
wzroku od rozkładówki z pejzażem, jak z pobliskich Walił
Leona Tarasewicza, gdy jednak to się wreszcie udało, utknąłem na
dobre w ujęciu z lotu ptaka niewiarygodnego klasztoru w Supraślu.
Zrozumiałem, że mój powrót do rozmyślań o
wschodniej Polsce nie może się na tym skończyć, że dzieje się
na moim Podlasiu coś wielorako nowego, coś, co dla moich własnych
potrzeb, ale i tych publicznych wymaga przyjrzenia się rzeczy z
bliska, pewnej weryfikacji obiegowych poglądów, uzupełnienia
wrażeń rodzinnych, zadumy...
Koniec słonecznego lata zatem
spędziliśmy z żoną w tym „niewiarygodnym” klasztorze w
Supraślu, przeżywając swoistą ekumenię rozumu i wiary w kulturze
najbliższego nam świata. Na owym nieustannym pograniczu katolicyzmu
i prawosławia, na którym wierny katolicyzm mojej żony i
niewierny wizerunek mojej ortodoksji wyznaniowej, po półwieczu
rozumnego spokoju, zostały poddane weryfikacji ducha.
Dzięki uprzejmości przyjaciół
z Przeglądu Prawosławnego i łaskawości kanclerza Akademii
Supraskiej znaleźliśmy się w otoczeniu ogrodów i u źródeł
mniej znanej Europy, do dziś jednak pulsujących pewnie i ożywczo.
Takie uczucie rodzi się fortunnie w splocie historycznych, ale i
współczesnych doświadczeń wynoszonych z obu stron
kontynentu – wschodniej, z jej posępną dostojewszczyzną, i
zachodniej, przepełnionej zgiełkiem hedonistycznej industrii. Tu
pogranicze staje się jakby osobliwą enklawą południowej
słowiańszczyzny, z całą jej namiętnością i zmysłami, lecz
bodaj bez jej okrucieństwa...
Bez okrucieństwa? To łatwo
powiedzieć, kiedy tyle słońca wokół, a ciszę świętego
klasztoru rozbijają tylko dzwony w koncercie niezwykłym, jedynym
tak instrumentalnym w muzyce cerkiewnej, i kiedy białe ściany
szlachetnej ławry wyłaniają się pogodnie z zieleni pól i
parków nadrzecznych, otaczając potężną świątynię
królewską dostojnością. Bo tu wszystko jest harmonią i ta
cerkiew pośrodku wyrasta z ziemi najpierw ceglanym murem
średniowiecznej warowni, by wspiąć się ku niebu wspaniałym
przewyższeniem olśniewająco białych wież w złotej aureoli
trójramiennych krzyży...
To zdumiewające, jak historia
nieraz kładzie uszy po sobie i posłusznie daje się człowiekowi
wodzić za nos. Supraska pogoda, otulająca Puszczę Knyszyńską, a
także miasteczko w kwiatach, wycisza dramat wojen, które
przewalały się tędy, jak i przez Polskę całą, na Kresach
pozostawiając swój ślad bodaj trwalszy, a jednako okrutny.
Swoistość wojennych śladów na tych ziemiach bowiem nie
tylko w najazdach dalekich lub bliższych hunnów odbija się
echem, także sami autochtoniczni mieszkańcy Rzeczypospolitej,
szukając swoich prawd religijnych i etnicznych, umieli – często
poduszczeni, owszem – skoczyć sobie do gardeł, nie żałując
krwi obcej i własnej.
To w połowie drugiego tysiąclecia
wzniesiono tu monaster prawosławny w uznaniu dla ludu ruskiego pod
magnackimi rozkazami hetmanów Chodkiewiczów. Wpisawszy
się wkrótce w kroniki kulturalne Wielkiego Księstwa
Litewskiego – drukarnia, papiernia, biblioteka, cerkiew
Zwiastowania – Ławra supraska przeżyła swój pierwszy
dramat, trafiając do rąk unickich Bazylianów. Wielkiego
zamieszania i krzywd wzajemnych narobiła Unia Brzeska, niewczesną
pieczęć papieską kładąc na kresowym prawosławiu, wyprowadzając
braci greko-katolickich na manowce wymuszanej jedności. A
zapowiadało się całkiem dobrze, Chodkiewiczowie silni zwycięstwami
pod Kircholmem i Smoleńskiem [skąd Sołtanowie przywieźli w darze
dla Supraśla piękną ikonę Matki Boskiej, do dziś, choć
przeróbkami odmienioną, tu świętą] patronowali
prawosławiu, wspierając w nim również życie monastyczne.
Mając na podorędziu opiekę książąt Ostrogskich [z ich
polsko-litewską sławą po zwycięstwie pod Orszą], mogło to
wyznanie rozwijać się do wieku XVII we względnym spokoju
religijnym, jedynie w politycznych meandrach spychane w
Rzeczypospolitej na rubież ruskich, schizmatycznych renegatów.
Toteż potem nurt historii wzburzył społeczny spokój falą
konfliktów koniunkturalnych, wywołując zamieszki konfesyjne,
operacje z użyciem oręża przemocy i wojny.
Monaster supraski, przeniesiony tu
z pobliskiego Gródka już w pierwszy latach XVI w., rychło
stając się ważnym ośrodkiem kultury materialnej, zasłynął
bogactwem swoich
zainteresowań bibliofilskich i
muzycznych. Dumny był zwłaszcza z posiadania jednej z najstarszych
ksiąg na tych ziemiach, z dokumentu zwanego Kodeksem Supraskim,
którego karty w wirach historycznych zaburzeń rozproszyły
się po świecie.
Ojcowie bazylianie, choć na swój
unicki sposób, zachowali powagę miejsca, usadawiając tu
nawet swoje biskupstwo, po rozbiorach Polski musieli jednak ustąpić
powracającemu w XIX w. – wraz z rosyjską władzą cara –
prawowitemu w tym miejscu prawosławiu. Wkrótce uzupełniło
ono monaster o cerkiew św. Jana Teologa, rozbudowując siedlisko
zakonne o klasztorne otoczenie i nadając mu należyte
dostojeństwo...Aż wszystko znowu się przewróciło, carat
rozsypał się pod uderzeniem rewolucji, tu odrodziła się
Rzeczpospolita, ustanawiając swoje po katolicku polskie prawa.
Zostawmy teraz w spokoju czas
międzywojenny, pełen sprzeczności, niezrozumiale wrogich poczynań
nowych, młodych władz wobec prawosławia. Przypomnijmy tylko, że
katolicka polonizacja na ziemiach wschodnich naszej odradzającej się
ojczyzny rodziła nieuniknione konflikty etniczne i religijne,
paradoksalnie idące w sukurs antyreligijnej polityce radzieckiej,
represyjnie wyniszczającej swoje prawosławie, gdy polskie uzyskało
właśnie autokefalię, czyli niezależność od tradycyjnych
związków z patriarchatem moskiewskim. Ostatnia wojna
przyniosła tej polsko-ruskiej krainie dalsze dewastacje i
cierpienia, Supraśl stracił niemal połowę mieszkańców
oraz cały przemysł drzewny i włókienniczy. Niemcy,
wycofując się w 1944 r., wysadzili w powietrze zabytkową cerkiew
monasteru, pozostawiając rozogniony spór historyczny o to
miejsce i ocalałe zabudowania poklasztorne.
Czasy bezpośrednio powojenne to
nieustanny proces dochodzenia praw własności do ruin po sławnej
ławrze. Uniccy bazylianie, katoliccy salezjanie, prawosławni
supraślanie zgłaszali kolejno i wszyscy razem swoje
administracyjno-prawne pretensje do tego miejsca uświęconego
historią chrześcijaństwa w Polsce wschodniej. Dziesiątki lat
trwały przepychanki, targi i przetargi coraz bardziej polityczne,
obfitujące nieraz w wydarzenia gorszące – aż katolicy,
uzyskawszy drugi kościół w miasteczku [po-ewangelicki]
wreszcie ustąpili i klasztor powrócił w pełne,
usankcjonowane obowiązującym prawem, władanie prawosławnej
Cerkwi.
I teraz dopiero okazało się, jak
trudny do zagospodarowania jest to spadek.
„Przegląd Prawosławny”,
który tu o wszystkim wszystko wie, przedstawił ostatnio losy
ojca Aleksego Mularczyka, już od roku 1927 pełniącego w Supraślu
znojną posługę religijną. Zajmował się on wieloma rzeczami w
supraskiej cerkwi, ale przede wszystkim bronił jej istnienia. Ten
obronny charakter prawosławnej wiary na naszym wschodnim pograniczu
niech będzie brany pod uwagę, ilekroć pojawia się potrzeba
rozważenia jakiejś kontrowersji wyznaniowej także w przestrzeni
społeczno-etnicznej. Rola i siła czynników politycznych w
formowaniu strefy limitroficznej naszego państwa na wschodzie jest
deprymująco duża, co wiemy i czujemy. Toteż cała działalność
ojca Mularczyka kierowana była przede wszystkim na podtrzymanie
ducha, czego jednak nie można było osiągnąć bez materialnych
fundamentów bytu. Byt jest ciałem i jego obrazem, także
boski, substancja pogodna w religii prawosławnej ratuje człowieka
przed zmiażdżeniem w imadle historii, od Rublowa po Nowosielskiego
wyłamując się z kanonu lub w nim pozostając. Ikona jest
najbardziej wyrazistym przykładem tego stanu rzeczy. Gdy oferuje się
świątyni, jest jej okiem i uchem, promieniem duchowego światła w
ikonostasie, gdy trafia do galerii lub muzeum zatraca swoją
sakralność, skazana na cudze światło, by się odnaleźć w
laickim piękna ikono-s t o s i e. Jakże różne są to
pojęcia, ale jak zbliżają ich twórców i odbiorców.
Myślę o tym z równym wzruszeniem, jak wtedy, gdy patrzę jak
opada parafiańszczyzna z naszej zajadłej większości narodu i jak
ustępuje ona – jak w oszołomieniu – swojej narodowej
mniejszości. Coś się zmienia w Europie...
To wielka różnica –
poczucie a u p r a w i a n i e narodowości. Zawsze, ale
najbardziej wtedy, gdy występuje w rzeczywistości narodowego
państwa i obywatelskiej odpowiedzialności. Ziemie wschodniego
Podlasia, nasycone ludnością i kulturą białoruską, pozostają
umocowane tu historycznie i umocnione losami wspólnej
ojczyzny. Inna polskość tych ziem, prawosławna, przynosi dziś
nowe wartości, ale i nowe wyzwania – odbiegające od tych
klasycznie kresowych, formowanych na kontrapunkcie mużycko-pańskim,
do których przywykliśmy w naszej polskiej historiozofii. Nowe
prawa dla mniejszości, o jakie dobija się uparcie Eugeniusz
Czykwin, podlaski poseł na sejm Rzeczypospolitej kolejnej kadencji,
obiecują więcej niż realność administracyjno-społeczna gotowa
jest przyjąć „z dobrodziejstwem inwentarza”. Ale próby
trwają i owoce pozytywnych myśli, pomysłów i działań są
tu już wielorako widoczne. Ta kraina, niegdyś mocno zaniedbana,
głęboka prowincja, owa wspomniana już „ściana wschodnia”,
zaczyna rozkwitać zielona cywilizacją regionalnej kultury. Folklor
bywa nieraz tylko banalny, ale potrafi też ożywić i użyźnić
masowość potrzeb i aspiracji społecznych, sztukę wyrastającą
ponad ludowe gry i stereotypy. W Supraślu – obok Domu z galerią
malarstwa, obok Liceum Plastycznego i festynów
rozrywkowo-artystycznych – jest kulturalny Ośrodek Wypoczynkowy
nad zalewem, ze schludną ścieżką spacerowo-zdrowotną, i jest
jednak ów nieźle już znany Teatr Wierszalin, ku sławie
europejskiej zmierzający...Nie dziwota tedy, że Patriarcha Moskwy i
całej Rusi i tu zawitał podczas swojej polskiej pielgrzymki.
Ten europejski wymiar kultury, w
którym mieszczą się także ważne zjawiska literackie
z przykładem najznamienitszym Sokrata
Janowicza z niedalekich Krynek – zresztą tak symptomatycznie
sprzęgniętego przyjaźnią z mistrzem w świecie już znanym,
Leonem Tarasewiczem z Walił – to nie tylko piękna idea wspólnoty
ludzkiej na naszym kontynencie i wspólnego nad nim nieba, lecz
i złota manna unijna z tegoż nieba, konkretne środki finansowe na
rzecz rozwoju regionalnego. Należycie wykorzystywane również
przez Kościoły. Prawosławny, umajając polskie ziemie wschodnie
nowocześnie bizantyjskimi świątyniami [Jan Kabac przykładem:
nawet architektura sakralna, jak widać, dała się tu
przekabacić...], skupił swoją szczególną uwagę na
przywróceniu do świetności swojej reprezentacyjnej budowli
historycznej, jaką jest dziś zabytkowy chram i monaster supraski.
Kiedy się tutaj jedzie z
Białegostoku ładną szosą leśną , której wiernie
towarzyszy wygodna, malownicza ścieżka rowerowa [jakże ta
kameralność włącza się tu inteligentnie w budowlany rozmach
miasta...], nie pamięta się często, że przez lata tę przestrzeń
podmiejską ruiny cerkwi straszyły swoim potężnym gruzowiskiem.
Krok po kroku, nim jeszcze zakończono spór formalno-prawny,
porządkowano najpierw to, co pozostało po wojnie z imponującej,
sakralnej budowli. Pamiętam moje pierwsze odwiedziny tego miejsca
gdzieś sprzed pół wieku, kiedy wśród murów
przykrytych prowizorycznym zadaszeniem stanęli święci uratowani z
fresków na fragmentach tynku, bezdomni w tym czasie, by potem
zejść między ikony białostockiej galerii...Odbudowa, wspomagana
środkami państwowymi, trwała dziesiątki lat, aż wyrosła
świątynia o wielkiej urodzie i potędze. Nie tęga baba,
dobrotliwie piersiasta swoimi kopułami, rosyjskimi cebulami, jakich
wiele na wschodzie, lecz strzelista wieżycami w swym podniebnym
locie, ortodoksja podszyta gotykiem. Tylko stać i patrzeć.
Mój zachwyt nie jest
odosobniony. W odwiedziny przybywają tu osoby z całej Polski, coraz
częściej także spoza: pojedynczo, rodzinnie, wycieczką,
pielgrzymką. Surowość wnętrza świątyni, wciąż pozbawionej
ściennych malowideł, wynagradzają pienia mszalne, wspaniałe głosy
modlitewnej tradycji, w krypcie grobowiec biskupa Mirona, który
zginął w katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem, a na
zewnątrz , w muzeum ikon, bogate zbiory obrazów, wśród
których owe skarby na tynkach, freski oczekujące swego
powrotu pod kapitele nagich kolumn. Zaiste, jest się czym zachwycać.
Bo jest jeszcze obszerne podwórze
klasztorne wokół cerkwi, z bramą-dzwonnicą, pogodna
strażnicą. Wyłożone wprawdzie szarym kamieniem, ale otoczone
białym czworobokiem zabudowań – z historyczna przeszłością,
ale i z projekcją przyszłości, nawet tej bliskiej. Obok zamkniętej
części zakonnej otwiera się na gości Dom Pielgrzyma i Akademia
Supraska, oferujące działania studyjno-edukacyjne w wymiarze
dostępnym dla kultury społecznej. Młody rektor Akademii wyznaje,
że jakkolwiek trzeba było zrezygnować z własnej, wysłużonej
drukarni, to zachowano bibliotekę, której zbiory to mądrość
i radość wiedzy dla wszystkich...I jest Pałac Archimandrytów,
bielący się równie świetliście ku cerkwi pośrodku
dziedzińca, jak i na zewnątrz obiektu, ze skarpy w stronę rzeki i
przerzedzonych połaci puszczy Knyszyńskiej. Jeszcze nie wszystko w
nim gotowe, puste wnętrza zostaną wypełnione nowym barokowym
wyposażeniem, co – zawsze pod kontrolą konserwatora – da się
urzeczywistnić dzięki kolejnym zastrzykom finansowym z programu
regionalnego Unii i władz województwa. Tę wspólną
akcję odnowicielską z udziałem urzędów centralnych
odnotowuje się tu z dumą [to uczucie staje się dla wszystkich
zasadne], powołując się przy tym na deklaracje władyki Jakuba:
„Remontowany kompleks służy nie tylko prawosławnym, ale także
ludziom innych wyznań, choćby przez obecność w nim Muzeum Ikon,
organizowane tu konferencje, sympozja, warsztaty. Jest on dostępny
także dla ludzi nauki, sztuki, turystów.” [cytuję za Anną
Radziukiewicz]
To dobry ton i dobra wiara we
wspólnotę ekumeniczną ludzi. Nie tylko religijną.
Prawosławni z katolikami debatują o potrzebie zbliżenia i
braterstwa, spotykają się co roku na specjalnych konferencjach, co
wcześniej zaowocowało zgodą łacinników na „filioque”,
a ostatnio – nieoczekiwanym jak drugi cud nad Wisłą –
Przesłaniem o pojednanie do narodów Polski i Rosji. Zatem:
skoro udało się porozumieć stronom w sprawach tak doktrynalnej w
przeszłości i tak profetycznej na przyszłość, to nadzieja na
nieodzowną dziś ekumenię wiary i niewiary, ku powszechnemu dobru
skierowaną, jest światłością na horyzoncie naszego bytu
człowieczego i rozumu. Z Supraśla widać to lepiej.
A Supraśl rzeka, podobnie jak
Narewka, wpada do Narwi pod niebem przejrzystym Podlasia i z dobrym
uczuciem wspólnoty w sercach jego mieszkańców i gości.
Zwycięsko, bowiem wbrew złu, które tak niepotrzebnie wciąż
w nas tkwi i czai się brzydko po kątach naszych myśli i uczuć.
Trzymajmy je na uwięzi, a piękno podlaskich miast i wsi pozostanie
siedliskiem naszych ziszczonych marzeń na trwałe.
Eugeniusz Kabatc
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz