poniedziałek, 15 lipca 2013

Moje Foksal


WIESŁW KĘPIŃSKI


MOJE FOKSAL




Postanowienie przyszło nagle i pomyślałem sobie że tak jak Stawisko tak i Foksal były dla mnie miejscami znaczącymi, związanymi z moim i moich rodzin życiem.
Dziś kamienica nasza, opuszczona przez wszystkich - dogorywa. Brama zamknięta, okna zamurowane albo zabite dechami. Podwórko - studnia martwe. Nawet koty piwniczne wyniosły się. Nic już nie ma z tego co było kiedyś: ludzi, zwierząt, głosów...
Ale wróbmy do dawnych lat pełnych życia, sadzy, stęchlizny. Płyną lata pięćdziesiąte, potem sześćdziesiąte i dalej...
Chciałem zacytować w całości reportaż zamieszczony w gazecie Sztandar Młodych, o naszym życiu w „kajucie”. Ale dziś, kiedy to czytam, ten wywiad, widzę że jest banalny, propagandowy, źle napisany i kłamliwy. Jakaś panieneczka młoda redaktorka, napisała jak umiała. Śmieszy mnie takie zdanie wypowiedziane rzekomo przez moją żonę: „trafiłam do jego serca VIA żołądek.” Tak trudno było napisać PRZEZ żołądek! Wywiad ukazał się w dniu święta kobiet 8 marca p.t. „Rogaliki na śniadanie” (1962 rok).
Z tego wywiadu wynikało, że nasze małżeństwo żyje szczęśliwie i z nadzieją patrzy w świetlaną przyszłość.
A tu dziupla 16 m. kw., bez centralnego ogrzewania, ciepłej wody i bez gazu. Dwie pracujące osoby nie mogą wyżywić się w trójkę. Ciągle „siedzimy” w kieszeni Jarosława. Kiedyś przyjechałem ze Stawiska bez zapomogi. Nie mogłem wyksztusić aby Jarosława o nią poprosić. Kochana żona robi mi awanturę. Miałem dosyć „przygody powszechnej jak rogaliki na śniadanie”. To cytat z gazety.
Rogaliki skończyły się z chwilą kiedy opuściłem dom - Stawisko. Na Foksal ciągła walka o chleb, węgiel, drewno na podpałkę. Zimą na ścianach skrzy się szron. Ale żeby nie biadolić to mogę z ręką na sercu przyznać, że miłość pozwalała jako tako rozgrzać zimne łóżko i znosić przeciwności i trudy życia. A może tak mi się zdawało.

Ulica Foksal kilka razy zmieniała nazwę.
Przed wojną nosiła imię Pierackiego (Bronisław 1895-1934 minister spraw wew. Zamordowany przez nacjonalistów ukraińskich). Za Polski Ludowej miała jakiś czas nazwę „Młodzieży Jugosłowiańskiej”. Grupa tej młodzieży pracowała przy odbudowie Warszawy. Chwała IM za to. I wreszcie przywrócono - mam nadzieję że na zawsze - nazwę FOKSAL.
Zanim dostaliśmy te 16 m. kw. (Foksal 13) moją narzeczoną odwiedzałem w tej kamienicy. Mieszkała z matką. Parter. Jeden pokój, antresola i kuchnia. W pełni lata na chwilę wpadał promyczek słońca.
To, że dostaliśmy pokoik w tej samej kamienicy, gdzie mieszka od lat moja (za chwilę) teściowa, wydaje mi się jakimś miłym trafem albo przeznaczeniem.
Kiedy odbywa się wesele w „lokalu” teściowej, jeszcze nie mamy swojego kąta. Ale niedługo wszystko się ułoży. A więc wesele:
Jest teściowa i zięć
zięć do pieszczot ma chęć”.
Aby pomieścić wszystkich gości ( w tym nielichą ferajnę z Woli) wyniesiono wszystkie meble, oprócz stołów i krzeseł - oczywiście. Kiedy państwo młodzi przyjechali od fotografa, mogli się na swoje honorowe miejsca dostać wyłącznie przez okno. Dobrze że to parter – ale wysoki. Przydał się taboret. Szkoda, że nikt nie zrobił zdjęcia jak panna młoda w białej, długiej sukni, welonie na głowie i z wiązanką kwiatów wdrapuje się przez okno. Gdzieś już o tym pisałem? Wiązanka spełniała rolę nie tylko ku upiększeniu, ale również dyskretnie zakrywała trochę widoczną już ciążę młodej mężatki.
Ciocia Hania powiedziała kiedyś „pierwsze dziecko jest najczęściej wcześniakiem”. A wianek na głowie panny młodej symbolizował niewinność? A kiedy i jaki był „sierpień w lipcu?” To tylko ja wiem.
Wreszcie mamy nakaz na te swoje 16 m. kw. Odbieram pismo i jeden klucz do mieszkania. Nie wkładam go do kieszeni, ale przez całą drogę z kwaterunku na ul. Karowej do Foksal mocno go ściskam w dłoni. Skarb to jakowyś? Było się z czego cieszyć!!!
W tym (już naszym) pokoiku umarł niedawno samotny człowiek. Komisja nie mogła dostać się do środka, bo trup swoim ciałem blokował drzwi. Okropna śmierć w samotności. Nie myślę długo nad tym, biorę się za porządki. Za kilka dni komplet mebli za pieniądze Jarosława zostanie rozstawiony.
Zapach świeżego lakieru od stojących już jasnych mebli, zasłonki w pikasy, jakieś drobiazgi. Wiadro na wodę, kubeł na pomyje, pojemnik z węglem i nie byle jaka radość! Umarł człowiek, aby inni mogli zająć jego miejsce i cieszyć się.
Wszystkim naszym przyjaciołom i znajomym jest do nas po drodze. Wszystko jedno w jakim celu. Drzwi się nie zamykają.
W każdym pokoju - małym czy dużym - mieszka inna rodzina albo tylko stare małżeństwa. Razem pięć rodzin. Wspólne: łazienka, ubikacja. Wchodzę do tego wychodka i widzę trzy wyłączniki do trzech różnych żarówek. Każda komuna ma swoje światło. Nie myślę o tym że jeszcze trochę i będzie dla starych jedno światło wiekuiste. Tymczasem nie wiem które mam zapalić. Włączam wszystkie-ale widno.
W kuchni na końcu długiego korytarza mieszka stare małżeństwo. Nasz gość idzie za potrzebą ciemnym korytarzem do ubikacji. Pomylił drzwi. Otwiera któreś, potyka się, bo ciemno, maca po miękkim meblu i nagle odzywa się kobiecy głos „Józiu, to ty?” Wszystko się dobrze skończyło.
Kiedyś tych sąsiadów, w nocy śpiących, zasypał wybuch sadzy. Rano mąż Józio budzi się i widzi czarną twarz żony. Wpierw przerażenie, potem śmiech. Ona spojrzała na męża też w czerni. Śmieli się jak dzieci.
W holu, którego okno wychodzi na ciemne, szare podwórko pracuje tylko w ciągu dnia - sąsiad szewc. Hol zamieniony na rupieciarnie służy również za warsztat. Sąsiad szewc naprawia obuwie. Słychać walenie młotkiem. Zydel skrzypi, a stary człowiek wśród gratów jak on szare jest jak żywy rekwizyt, do tej ponurej i ciemnej scenografii. Młotek jak zegar wybija mijające godziny. Szewc coraz bardziej wtapia się w brudne, zakurzone, bez kolorów miejsce. Niedługo umiera. Nie zdążyłem bliżej go poznać, choćby zapamiętać jego twarz. Nic. Sama szarość.
W innym pokoju inna para staruszków dociąga swoich ostatnich ani. Wózek który ciągną toczy się coraz wolniej. On malutki, na łysinie krymka, a może wełniana czapeczka zrobiona na drutach przez troskliwą żonę? W domu ciągle zimno, nawet latem. „Kochana” żona (słyszę przez ścianę) sztorcuje męża i pogania aby szybciej obierał kartofle. Do czego się tak spieszyć? Tylko patrzeć jak ksiądz zjawi się z ostatnim namaszczeniem. Rozstawali się umierając z ulgą czy bólem?
Mała scenka związana z tym sąsiadem - malutkim człowieczkiem: Jarosław wychodzi od nas i idzie długim korytarzem do wyjścia. Z poprzecznego przedpokoju człapie sąsiad. Nie widzą się. Kiedy za chwilę doszło do spotkania - Jarosław kichnął, jak z armaty. Mały człowieczek bardzo się wystraszył, ale przeżył to nagłe spotkanie z wielkoludem.
Dlaczego teraz wyobrażam sobie tę scenę, albo dlaczego tak bym to chciał widzieć. Że Jarosław to Jarosław a ten wystraszony to Stryjkowski. Nie wiem.
P.s.: Na zdjęciu, które zrobiłem pod Wawelem, stoją Jarosław i pan Julian. Różnica wzrostu jest widoczna.
Pewnego dnia żona czymś mocno mnie zirytowała. Niewiele myśląc idę do Kameralnej od ulicy Kopernika, na wysokie stołki. Pierwszy raz zdarzyło mi się że samotnie siedzę i patrzę przez duże okno na kino „Skarpa”. Kelnerka podchodzi, przyjmuje zamówienie (50 gram i coś na ząb). Po pewnym czasie zagląda przez moje ramię na mój pusty kieliszek i cicho mówi: „Jakieś nieporozumienia w domu?” Tak - odpowiadam i proszę o jeszcze jeden, na drugą nóżkę.
Ta miła kelnerka to się znała na rzeczy i ludziach.
Wracam do domu - chciał nie chciał. Wchodząc do naszej bramy słyszę taką gadkę (to nie była rozmowa) dwóch wstawionych facetów: Idziesz? – pyta pierwszy. – Nie idę - odpowiada drugi. No to idź – powiedział ten pierwszy. Najkrótszy dialog świata.
Po drugiej stronie klatki schodowej dalsi sąsiedzi. W jednym z pokoi, z wyjściem również na mały ogródek, mieszka jakaś para. Ona chuda jak szczapa - tak na Woli określano chude postury. On taki jakiś zwyczajny nieszczęśnik. Z mojego okna mogę trochę podglądać ich. I co widzę: biedaczysko siedzi przy okrągłym stole, rękami obejmuje swoją skołataną głowę. A ten zły duch krąży wokół niego. Po każdym zakręcie wali go w głowę. Ta zła, brzydka szczapa, jak figura wyrzeźbiona nieudolną ręką, nie ma nic z człowieczeństwa, tym bardziej kobiety. Upiór.
Nagle wychodzi ze swojego „apartamentu” na ogródek, wyciąga w górę chude badyle, całą swoją brzydotę kieruje w stronę nieba, a może słońca. O co się modli (jeśli modli?), o więcej siły aby mocniej walić? Kto ją wysłucha? I po nich już ślad dawno zaginął. Ta scena trochę kojarzy mi się ze sztuką „Moralność pani Dulskiej” Tyle tylko, że Dulska zmusza męża, aby co jakiś czas robił spacer naokoło stołu.
W innym mieszkaniu mieszka z dwoma synami (mąż jej wcześnie się zawinął) miła sąsiadka pani G. Pracuje jako barmanka w Kameralnej od Foksal. Za dawnych czasów można było usiąść na wysokim stołku i być w bliskim kontakcie z panią bufetową. Po środku tego barku obrotowe urządzenie. Na szklanych półeczkach różne (choć wybór mały) zakąski. Dziś już nie ma tej „karuzeli”.
Kiedy pani G. poszła na emeryturę, a synowie wyfrunęli na swoje, zaczęło się jej życie w samotności. Sam na sam ze wspomnieniami. Warunki bytowania szczególnie zimą przykre. Postanowiono, że pani G. będzie pomieszkiwać raz u jednego a raz u drugiego z synów. Mieszkanie po niej wynajęto obcym ludziom. Po jakimś czasie sąsiadce sprzykrzyło się takie życie. Zapragnęła wrócić na Foksal— na stare śmiecie. Co było robić? Wymówiono ludziom wynajem. Synowie doprowadzili mieszkanie do porządku, zwieźli na powrót jej rzeczy. Matka szczęśliwa. Nie długo się cieszyła. Po dwóch tygodniach umiera.
I poco było tyle zachodu - narzekają synowie. Ja myślę, że to jest zrozumiałe (poszukiwanie straconego czasu) choć tragiczne.
Może i ja kiedyś, na koniec życia, zapragnę choć na trochę pożyć w swoim dawnym pokoju na poddaszu. Z widocznymi przez okno starymi dębami i sosnami. Nawet jeśli nie będzie jak przed laty - bo nie będzie - bez bliskich, bez piesków, bez sroczki, to zawsze będzie to znaczyło jedno — STAWISKO.

FOKSAL
To jedyna taka ulica w Warszawie. Ciekawa, przytulna i taka kameralna. Właśnie. W dawnych czasach są trzy lokale pod nazwą „Kameralna”: dzienna, nocna z dancingiem i ta od ulicy Kopernika - dla smutnych, wozaków, zagonionych i mało forsiastych. I oczywiście teatr „Kameralny”.
Przechowuję dwa zaproszenia do tego teatru - na dwie osoby.

Kierownictwo i Zespół Teatru Polskiego zapraszają Ob. Prez. Jarosława Iwaszkiewicza na premierę komedii Jarosława Iwaszkiewicza „Wesele Pana Balzaka” na scenie Kameralnej. Lipiec 1959”

CIEKAWE: teatr zaprasza ob. Prezesa Jarosława Iwaszkiewicza na premierę komedii Jarosława Iwaszkiewicza.
Drugie zaproszenie (rok 1967) na premierę „Kosmogonii”. Byłem na obu przedstawieniach.
Przez jakiś czas moja teściowa pracuje u „Dziennikarzy” jako bufetowa. Na ostatnim piętrze tego budynku jest łazienka. Po znajomości korzystaliśmy z moją żoną ze wspólnych kąpieli. Ciekawsza i lepsza pod każdym względem była łaźnia na Chmielnej „Diana”. Łazienki duże, wanny miedziane - niektóre dwuosobowe! W tej to „Dianie” (opowiadała mi moja kobieta) spotkały się przypadkowo prawie gołe największe dwie rywalki: Wanda K. i Krysia. Obie takie piękne i młode. Ile bym dał żeby tę scenę zobaczyć. Wanda już nie żyje. Krysia chodzi o lasce. Okrutny czasie.
Ktoś stwierdził: „Czas jest najlepszym nauczycielem, szkoda tylko że uśmierca swoich uczniów.”
Pierwszego maja spotykam się na mieście z moim bratem. Jesteśmy odświętnie ubrani, w białych koszulach, ale bez czerwonych krawatów. Zmęczeni wracamy na Foksal, na obiad. Wchodzimy, patrzę a na podłodze korytarza ślady czarnych stóp, jak by namalowane pod szablon. Myślę sobie, komu przyszło do głowy i to dziś, malować mieszkanie na czarno. Stopki prowadzą w stronę naszego pokoju. Wszystko się szybko wyjaśnia. Wybuch sadzy zamienił nasz jasny, słoneczny pokój w stary i używany komin.
Podobno moja żona (tego nie widziałem) latała po podwórku wołając: „Pani Kiełbusowa (to dozorczyni) sadze mnie wybuchły!” Teściowa widzi przez okno swoją na czarno pomalowaną córkę. Podaje jej przez lufcik kieliszek spirytusu aby przepłukała gardło od sadzy.
Żyje z nami najmilsze stworzenie - suczka ALFA - szkocki terier. Nim sadze wybuchły żona smaruje w celach kosmetycznych twarz tłustym kremem. Gdy tumany sadzy wciskały się w każdy zakamarek - nawet do zamkniętej lodówki, cała jej twarz stała się czarna. Alfeczka, kiedy spojrzała na swoją panią nie poznała jej i zaczęła szczekać. Biedna psina, co ona sobie myślała. Co ci ludzie wyprawiają?
Dla nas święto pracy 1-Maja był dniem pracy i to ciężkiej.
W suterenie mieszka „kulawa”. Tak ją tę kobietę nazywają z powodu kalectwa- brak jednej nogi.
Byliśmy raz zaproszeni z żoną do niej i jej chłopa. Izba śmierdząca stęchlizną, podłoga bez desek, tylko klepisko dobrze ubite. Słońce nigdy do nich nie zagląda. Kulawa prowadzi kiosk (120x120) z papierosami, na rogu Foksal i Kopernika. Miejsca tylko dla niej. Zimą musi zmieścić się piecyk „koza”. Jak napaliła dym wychodził blaszaną rurą na zewnątrz ulicy. Może trochę tego jej „zapachu” wpadało w otwarte okno nocnej „Kamery”.
Zestawienie dymiącej budy z pięknym domem miało swój urok, czegoś egzotycznego.
Proteza Kulawej (niech będzie z dużej litery) gdy szła, głośno skrzypiała, jak nienaoliwione żelastwo. Jej mąż ,też kaleka, kiedyś wieczorową porą tak zaprawił, że podczas błogiego snu zmarł. Na darmo czeka z nadzieją, aby się zaprawić i wyleczyć kaca.
O innym nieszczęśniku. Mieszka samotnie na poddaszu. Okno wychodzi na ulicę. W jakimś amoku, białej gorączce, zaczyna rozrabiać a właściwie rozbierać piec kaflowy. Rzuca nimi przez okno. Strażacy nie mogą dostać się do niego przez drzwi. Przystawiają więc wielką drabinę do okna. Szaleniec ciska kaflami w strażaków. Jak zabrakło „pocisków” sam skacze przez okno na bruk. O jednego jeszcze sąsiada mniej.
Lubiłem latem odgłosy podwórka i ulicy. Szybujące w kółko, podczas nauki latania, popiskujące jaskółki (pamiętam z dzieciństwa te krótkie sygnały dla młodych).
Okna pootwierane, a z nich płynie mieszanina różności. Hejnał z Wieży Mariackiej, po chwili dokładny czas godziny dwunastej, stan wód w głównych rzekach Polski. Zaraz potem spiker zapowiada występy kapeli Dzierżanowskiego, albo orkiestry Polskiego Radia pod dyrekcją Stefana Rachonia.
I nuda niedzielnego dnia nie ma końca!
W dawnych latach brama o godzinie 22-giej była zamykana.
Stróżówka we wnęce bramy i okno na podwórko. Cieciowa mogła widzieć, co się dzieje w „studni” i w bramie.
Trzepak w centralnym punkcie podwórka. Wywieszka podawała godziny trzepania. Na ten czas lokatorzy szczelnie zamykają okna.
Tuż po Nowym Roku dozorczyni robi obchód swoich lokatorów. Wręcza krzywo przycięty kartonik z odręcznym napisem: „Nowego Roku życzy dozorczyni”. Właściwie to dobrze. Jest w tej treści życzenie przeżycia całego nadchodzącego roku.
Trzeba (wypadało) dać parę złotych za te szczere wyrazy!
Kto zgadnie ile płaciliśmy komornego? Ale od początku. Opłaty za czynsz zbierał administrator właściciela kamienicy pana J. Wedla. Starszy pan co miesiąc pobierał opłaty, zapisując ołówkiem w małym notatniku. Uwaga: za nasz pokój płaciliśmy około trzech złotych!
A propos Wedla. Na usilne starania Jarosława uruchomiono (niedobre słowo) na powrót lokal E. Wedel („22 Lipca”) przy ulicy Szpitalnej. Z tej to przyczyny Jarosław został honorowym kierownikiem tego pięknego salonu. Dla Jarosława było to miejsce Jego młodości i wspomnień.
Może dlatego któregoś dnia wstąpił do nas na Foksal i zaprosił mnie i Rózię do pijalni na gorącą czekoladę. Wejście również od ulicy Górskiego.
Osobno jest tekst z cyklu marginalia pt. „Staroświecki sklep”.
Jarosław przywiózł z Moskwy magnetofon „Melodia”. Ciężki jak diabli. Zapis w moim notatniku: „ 25 stycznia 1966. Był u nas Jarosław z Zygmuntem Mycielskim - przesłuchanie z magnetofonu nowego utworu pana Zygmunta.”
Zbyszek R. organizuje prywatkę u siebie w Ursusie. Dźwigamy „Melodię” we dwóch. Jeden nie dałby rady.
Był Jarosław u nas na obiedzie! Zjawił się Zbyszek R. Dużo mówiło się o muzyce. Jarosław zwrócił uwagę Zbyszkowi (mnie też się przydała), że w słowie muzyka należy kłaść akcent na początku tego wyrazu. Zbyszek wziął sobie to do serca. Swoim uczniom mówi zawsze o tym akcencie.
7 stycznia 1961. Święto Trzech Króli - skasowane.
Na drugim piętrze mieszka staruszka opiekująca się dwojgiem swoich wnuków.
Babcia któregoś dnia myje wysokie okno, wychodzące na podwórko. Przeliczyła swoje możliwości. Spadła i się zabiła - krótko mówiąc. Przyjechało pogotowie, milicja.
Wraca sąsiadka z pracy. Gdy zobaczyła trupa jeszcze nie przykrytego - zemdlała.
Ekipa pogotowia zostawia denatkę i ratuje zemdloną. Słusznie!
Załatwiam zegarek dla żony - na raty (!).
Idziemy z Jarosławem do kina „Wars” na film „Tam gdzie rosną poziomki”. Po ciekawym filmie, parę kroków dalej kolacja w „Rycerskiej”. Czy może być lepsze popołudnie? Dostałem od opiekuna 500 zł na pobyt w Pobierowie.
Mamy wreszcie kino w domu, telewizor „Wisła”. Tak chyba nazwany ze względu na to, że ciągle coś w nim szwankuje i co i rusz przez ekran przepływają fale wiślane. Czasami pomogło jak mocno pięścią walnęło go w górną obudowę.
Przy końcu stycznia 1964 roku telewizja nadaje obraz pt. „Portrety” - o Jarosławie. Przyszli do nas na Foksal aby to zobaczyć Ciocia Hania z Jarosławem i pani Stanisława Horzycowa.
Zamówiłem w Polskim Radio utwór K. Szymanowskiego „Źródło Aretuzy” z dedykacją: kochanej żonie Krystynie od męża Wiesława. Oczywiście pomylono imię i zamiast Wiesław popłynął w eter Wacław.
Lubię ten utwór pana Karola i „Harnasie” też.

Z NOTATNIKA
Chrzest Rózi w kościele Św. Krzyża. Jarosław i ciotka Krysi rodzicami chrzestnymi. Odbywa się to dn.21.10.1956.
Czas gorących dni października. Gomułka zostaje I-szym sekretarzem.
Z Jarosławem na filmie „Popiół i diament”. Po filmie kolacja w „Bristolu”. Podaje kelner Władek Kuświk.
l kwietnia 1960. Zaczynam pracę w telewizji na Pl. Powstańców Warszawy. Jak dostałem pierwszą wypłatę, zaprosiłem opiekuna na obiad do „Kameralnej”. Nareszcie ja za swoje zarobione pieniądze mogłem fundować.
Zdarzało mi się wracać do domu późną porą przez ulicę Chmielną. W bramach stały, może lepiej „urzędowały” różne panie, w różnym wieku. Nagle słyszę jedną z nich - syneczku pójdziemy do mnie? Przestraszony przyspieszyłem kroku. Mogłaby dla reklamy zaśpiewać jeden z kupletów, których słuchałem na Woli. Może bym się wtedy dał skusić:
Jestem panienka z b....lu
znają mnie wszyscy frajerzy
mam temperament gorący
straciłam cnotę niechcący”.

EPITAFIUM
Tak więc nasza stara, ponad stuletnia kamienica dogorywa. Ani wojny, ani powstanie Warszawskie nie zamieniło jej grubych murów w ruinę. Ocalała. Trochę śladów od kul karabinowych na ścianie od ulicy. I to wszystko.
Brama jeszcze otwarta, na noc już nie ma komu zamykać. Staruszka co jakiś czas służy różnym ekipom filmowym za scenografię. Nic nie trzeba przemalowywać, przerabiać. Cały urok w jej starości omszałej, ale dostojnej, przedwojennej.
Jak już powiedziałem: pożogi, bomby lotnicze oszczędziły kamienicę. Przechodzę koło niej niemal codziennie. Widzę bezsilny jak czas mijający robi swoje.

I przyjdzie koniec kamienicy - staruszki przy FOKSAL 13.