czwartek, 29 grudnia 2011

Glosa do biografii Teodora Parnickiego

Wojciech Jamroziak


Glosa do biografii Teodora Parnickiego



Na łamach gdańskiego pisma „Autograf” ukazała się w roku 1998 opracowana przez Stanisława Sosna – Sarno relacja pierwszego oficera na statku PLO M/S „Polanica”, którym Teodor Parnicki wracał do Polski w roku 1967. Podróż, z licznymi postojami w portach, trwała przeszło dwa miesiące („Ja po prostu nie lubię latać – wyznał pisarz w wykładzie uniwersyteckim – bo jakoś w podróży wolę sam ruch niż zdążanie do celu”1.) Małżonka pisarza – pani Eleonora , której przesłałem numer „Autografu” napisała do mnie po lekturze tej relacji: „dziwnie się czuję czytając jego uwagi, jak to każdy inaczej odbiera inne osoby, ich zachowanie etc.” To oczywiste skądinąd spostrzeżenie przyjmuję jako przestrogę dla siebie. Chciałbym zatem uniknąć, na ile to oczywiście możliwe, zapisanych w pamięci wspomnień i skupić się na tym, co utrwaliło się w postaci dokumentów i korespondencji.
Związki Teodora Parnickiego z „Nurtem”2 były swoistą kontynuacją związków, które z Poznaniem łączyły pisarza znacznie wcześniej. Wiedziałem co nieco o tym, kiedy w 1971 zapytałem go, jak wspomina osobiste spotkanie z Poznaniem. Powiedział wtedy m. in.: ”Łączą mnie z Wielkopolską (..) pewne osobiste wspomnienia z kontaktów choćby z okresu przedwojennego. Tuż przed wojną w Poznaniu wychodził tygodnik „Kultura”, byłem bardzo bliski ludziom kierującym tym pismem, nawet pisywałem w tym tygodniku, (…), i po dziś dzień zachowałem pełne wzruszenia i tkliwości wspomnienie z osobistego kontaktu z tymi ludźmi w Poznaniu, z których znaczna część nie przeżyła jednak okresu wojny i okupacji.”3
Okazało się jednak, że to nie wszystko co można by powiedzieć o tym okresie życia Teodora Parnickiego. W książce Aleksandra Rogalskiego „Wspomnienia i przypomnienia”4 znalazłem opis nieskutecznych starań pisarza o wystąpienie w ramach, cieszących się kiedyś znaczną renomą, tzw. Czwartków Literackich, organizowanych w Poznaniu w Pałacu Działyńskich. Ówcześni organizatorzy Czwartków Literackich okazali się pozbawionymi wyobraźni urzędnikami. Epizod ten zasługiwałby na zapomnienie, gdyby nie ujawniony przy tej okazji i potwierdzony w cytowanych przez Rogalskiego listach „cenny materiał dla biografów pisarza i analityków jego psyche, jego charakteru (z określonego etapu jego rozwoju).” Warto dodać, że Parnicki ostatecznie wystąpił jednak w Poznaniu w początkach roku 1939, co prawda nie w Pałacu Działyńskich, ale w kameralnym klubie Roma”. Było to wystąpienie nadzwyczaj udane, co Rogalski opisuje na łamach ukazującego się w Poznaniu czasopisma „Tęcza”. W końcu też, podczas pierwszego pobytu pisarza w kraju, na początku lat 60. odbył się Czwartek Literacki z jego udziałem.
Historia późniejszych kontaktów Parnickiego z Poznaniem związana jest ściśle z „Nurtem” i Wydawnictwem Poznańskim. Ta historia ma już bogatą dokumentację. Są to listy, teksty publikowane na łamach „Nurtu”, książki, które ukazały się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.
Zachowały się 83 listy z lat 1969 – 1988, adresowane do redakcji, a od początku lat 70. imiennie do mnie. Pierwsze z nich, których odbiorcą był red. Kazimierz Młynarz potwierdzają wolę obu stron nawiązania stałej współpracy. I tak 27 maja 1969: „owszem, może „Nurt” liczyć zawsze na pierwszeństwo w druku fragmentów kolejnych moich książek (chyba wiele ich już nie będzie!), ale też na tylko tyle. Nie przewiduję możliwości iżbym miał cokolwiekbądź pisać cennego jeszcze poza powieściami „mojego typu” – powtarzam – mieć może „Nurt” zawsze pierwszeństwo m. in. dlatego również, że pewne tradycje rodzinne łączą mnie z Wielkopolską w sposób szczególniejszy (…)”
Natomiast 12. XII. 1969, Teodor Parnicki w pełni już przekonany, że zainteresowanie redakcji jego pisarstwem nie jest ani okazjonalne ani powierzchowne, pisze do K. Młynarza : ”Intryguje mnie od wielu lat (ściśle mówiąc: od roku 1942, gdyż wtedy to właśnie zapoznałem się z tą „rewelacją rodzinną”) sprawa zagadki pochodzenia mojego dziada Augusta Parnickiego (…) więc mój dziad, August Parnicki (występujący w „Tożsamości”) był dzieckiem nieślubnym, i nazwisko, które i ja noszę, miał po matce (…) Od lat staram się sprawdzić wiarygodność tej informacji, jak dotąd bezskutecznie (…) Ale August Parnicki żonaty był z Marianną Bączkowską, która miała być Poznanianką (…) Możeby więc jakiś młody reporter podjął się wytropienia śladów (…) zawarcia w którejś z katolickich parafii Poznania małżeństwa między Marianną Bączkowską a Augustem Parnickim około roku 1870 (…) W metryce takiej musiałyby być zaznaczone imiona rodziców i panny młodej i pana młodego (…)”
Namówiony przez redaktorów Krzysztofa Kostyrkę i Kazimierza Młynarza rozpocząłem od kwerendy w zachowanej XIX- wiecznej ewidencji ludności Poznania. Znalazłem notatkę dotyczącą człowieka o nazwisku Wilhelm Parnitzki z zawodu Former, urodzonego w roku 1841, wyznania katolickiego, przybyłego do Poznania 20. IX. 1871 aus Landsberg a/W. Dziadek pisarza, to fakt udokumentowany, urodził się w 1845, miał na imię August. Poza tym zbieżność danych z owym Wilhelmem zastanawiająca. Był to powód dość długich rozstrząsań w mojej korespondencji z pisarzem.
9 stycznia 1970 otrzymałem obszerny list z informacjami genealogicznymi wraz z przejrzystą tablicą genealogiczną. W liście Teodor Parnicki odnosi się sceptycznie do odnalezionej przeze mnie wiadomości o Wilhelmie Parnitzkim, który mógłby być tożsamy z Augustem. W innym miejscu tego listu pisze: „Mniej jeszcze wiem o babce Mariannie, chyba tyle tylko, że zachowała ona polskość silniej niż mąż, i że to była jej wola, aby jeden (jedyny) z jej synów dostał na chrzcie imię polskie a nie niemieckie (właśnie mój ojciec, Bronisław, do którego, zresztą, bracia mówili: Bruno). Umarła chyba też już w wieku XX zapewne też w Kijowie…”
Obszerne informacje genealogiczne zawiera kolejny list z 18. I. 1970. Odnosi się ponownie do mojej hipotezy, że tajemniczy Wilhelm Parnitzki mógł być bratem Augusta Parnitzkiego. „Teoretycznie hipoteza Pańska (…) byłaby może i realna, ale ja nie mam na to żadnych dowodów. Jak Pan mógł stwierdzić na podstawie początku fragmentu „Tożsamości” w styczniowym „Nurcie”, wykorzystałem tam wiedzę swoją, też, zresztą dość mglistą, o nadaniu mi imienia Teodor na cześć brata dziadka, który to brat miał właśnie wyemigrować do Ameryki. Może być i trzeci brat, i tym mógł być Wilhelm (…)”
W dalszej części tego listu Teodor Parnicki pisze, że opuściwszy dom rodzinny w wieku 11 lat rekonstruował
Tajemniczy Wilhelm Parnitzki wraca jeszcze w liście z 23. I. 1970: „Zaczynam też (zapewne najniesprawiedliwiej!) posądzać dziada Augusta Bóg wie, o jakie sprawki (…). Pamiętam taki dość zagadkowy szczegół ze swego dzieciństwa (…): często bawiłem się zbiorem monet mojego ojca (…) były one jedynym dla niego spadkiem po własnym ojcu, czyli po Auguście P. Niebawem po swoim ślubie (…) ojciec znajdując się w wielkich tarapatach finansowych (…) postanowił, choć z wielkim żalem zbiór ten monet sprzedać. Było to w Berlinie (…) Zanosi zbiór ten do sklepu, gdzie właśnie stare monety kupowano. Właściciel sklepu krótko oglądał zbiór… powiedział „Młody człowieku, patrzy panu z twarzy dobrze, więc policji nie zawołam, radzę jednak, niech Pan nigdy nigdzie już nie próbuje tej kolekcji sprzedać”…Sprawa dziwna nieprawdaż?” – pisze Teodor Parnicki.
Jedynym moim, istotnym dla Teodora Parnickiego i niekwestionowanym przez pisarza odkryciem jest dokument odnaleziony w Gorzowie, który wiąże rodzinę Parnickich z miejscowością Soldin (Myślibórz). Wcześniej pisarz był przekonany, że August Parnitzki wywodził się z Deutschekrone (Wałcz). Znaczenie tego szczegółu potwierdził pisarz w powieści „Przeobrażenie”. Na s.631 można przeczytać: „na miejsce swego zamieszkania podacie Soldin, nie Deutschekrone, co wiadome się stanie waszemu wnukowi, gdy już będzie w połowie pracy nad „Przeobrażeniem”, wtedy bowiem ktoś z jego przyjaciół w Gorzowie (tak będzie się wówczas nazywał Landsberg am Warte) odnajdzie właśnie metrykę chrztu drugiego z waszych synów (…)”
Teodor Parnicki był przekonany, że materiał biograficzny jest istotny dla analizy jego pisarstwa. Dlatego 26 lutego 1971 pisał: „Przyznam się panu, że chwilami wydaje mi się, iż (…) mógłby właśnie Pan kiedyś kiedyś (gdy może już mnie nie będzie między żyjącymi) (…) stworzyć krytyczną syntezę mojego pisarstwa opartą jako o punkt wyjścia o „fundamenty” – genealogiczno – socjologiczne.”
Ten zaszczytny dla mnie pomysł pisarza był ponad moje ówczesne, przede wszystkim organizacyjne5, możliwości. Wart jest o tyle zapamiętania, że pośrednio wskazuje na oczekiwany przez Teodora Parnickiego kierunek analizy i interpretacji jego twórczości. Sądzę, że sugestia ta jest nadal aktualna.
Od dawna zastanawiają mnie owe podkreślane w listach pisarza jego wielkopolskie korzenie. Ta chęć odsłonięcia tajemnic własnej przeszłości wynikała tyleż z jego potrzeb pisarskich (akurat był na etapie pisania „Tożsamości” i „Przeobrażenia”) ile potrzeby –ośmielam się przypuszczać – zaleczenia kompleksu tułacza, człowieka bez oparcia psychicznego w rodzinie, z którą rozstał się przecież jako 11-letnie dziecko.
W niezwykły sposób Teodor Parnicki zamanifestował swoją „poznańskość” w dramatycznych momentach lat 80. Wiadomo, że od dawna konsekwentnie unikał wszystkiego, co mogłoby nawet wbrew jego intencjom być poczytywane za deklarację polityczną. Strzegł swej bezstronności i niezależności. Fakt, że wypowiedział się w obronie zagrożonego likwidacją „Nurtu” jest już znany (wspomniał o tym np. niedawno Jacek Łukasiewicz na łamach „Tygodnika Powszechnego”6), nieznane są natomiast szerzej argumenty jakich użył w liście do generała Wojciecha Jaruzelskiego 21 maja 1987 roku: „ (…) troska moja o losy właśnie „Nurtu” ma podkład osobisty i emocjonalny. Pochodzę z rodziny, która od pięciu pokoleń intensywnie, konsekwentnie i, niestety, skutecznie wynaradawiali się. Z pomiędzy kilkunastu żyjących czy to dzisiaj czy do niedawna członków tej rodziny, nikt poza mną samym, nie tylko nie mieszka w Polsce i nie mówi po polsku (…). To że ja wróciłem do polskości, zawdzięczam swojemu ojcu, a on nie swojemu z kolei ojcu (Augustowi, który nazwisko swoje pisał: Parnitzki, a nie Parnicki) ale swojej matce, Mariannie z Bączkowskich. A ona była właśnie Poznanianką. Dodam, że zostałem zaszczycony godnością honorowego obywatelstwa miasta Poznania, co, oczywiście, wkłada dodatkowo na mnie moralny obowiązek troszczenia się o losy poznańskiego właśnie pisma czyli tegoż „Nurtu”. (…)”
Życzenie pisarza zostało wysłuchane. Dzięki tej interwencji „Nurt” mógł jeszcze przeszło dwa lata w miarę spokojnie egzystować. Kiedy w grudniu 1989 stało się jasne, że pismo przestanie istnieć, bilansując bez mała 25-letnią działalność, byliśmy pewni, że zapisaliśmy się w historii kultury m. in. dzięki Teodorowi Parnickiemu.
Osobną, wymagającą przypomnienia sprawą jest współpraca Teodora Parnickiego z Wydawnictwem Poznańskim7. Nawiązanie tej współpracy odbyło się za pośrednictwem „Nurtu”. Pisarz przesłał nam maszynopis swojej młodzieńczej, napisanej w 1934 roku, nigdy nie publikowanej powieści „Hrabia Julian i król Roderyk”. Mieliśmy wysondować możliwość jej opublikowania w Poznaniu. Powieść ukazała się w 1976, z posłowiem Wacława Sadkowskiego.
Dalsza współpraca z oficyną poznańską zaowocowała „Darami z Kordoby” (1981) i „Kordobą z darów” (1988). Jest to ostatnia powieść wydana za życia pisarza. Powstawała w niemałym trudzie. Parnicki przystąpił do pisania jej w 1979 roku. Niestety, choroba spowodowała, że pisarz porzucił myśl kontynuowania powieści. Rękopis liczący 734 s przekazał mi w dwóch partiach – część pierwszą w marcu 1980, drugą - 4 czerwca 1985 roku. Całość składa się z kilku prób: pierwsza, pisana między 13. VI. 1979 – 22. VI. 1979 (360 s.) i druga 10. IX. 1979 – 19. IX. 1979 (100 s.). Pozostała część rękopisu to 15 nie numerowanych stron, opatrzonych datą 24. X. 83, 134 s. rozpoczętych 22. XII. 83, 16 s. luźnych wersji i 109 s. pisanych między 8. II. 1984 a 13. II. 1984. Ostatni fragment „Nurt” opublikował we wrześniu 1985 roku8. Sygnalizując istnienie niepublikowanych fragmentów dodam, że powstałe w trudnym dla Parnickiego okresie noszą ślady zmagania się z nękającą go wtedy niemocą twórczą i jako takie są świadectwem szczególnie wzruszającym. Na szczęście pisarz powrócił do idei napisania tej powieści. Ukończył ją w 1986. Wydana w 1988 – jak wspomniałem – była ostatnią wydaną za życia Parnickiego powieścią.
Książkę tę zamyka Posłowie Autorskie. Rzecz wyjątkowa, gdyż pisarz od dawna był przeciwny opatrywaniu swoich tekstów własnym komentarzem. Posłowie do „Kordoby z darów” powstało z nagrania wypowiedzi pisarza udzielonej mi do wydania marcowego „Nurtu” z 1988, przygotowanego na Jego jubileusz. Pomysł Wydawnictwa został zaaprobowany przez pisarza. Znaczenie tego posłowia jest niezaprzeczalne. Zauważyłem, że funkcjonuje już w Internecie in extenso.
Wspomnę jeszcze o powieści pt. „Opowieść o trzech metysach”, która pierwotnie też miała ukazać się w Wydawnictwie Poznańskim. Miałem zaszczyt być jej recenzentem wewnętrznym. Już wtedy wydała mi się tekstem poruszającym. Rozdział 60 w tomie II otwierają słowa: „Coraz to ciemniej jest – spodziewam się, że tylko przed moimi oczami cielesnymi, a nie tymi również, które (…) ktoś kiedyś nazwał poetycznie oczyma duszy (…)” Być może ciemności, które zaczęły otaczać pisarza skłoniły go do napisania tekstu mającego charakter niemal spowiedzi z całego życia – dramatycznej i wzruszającej jednocześnie. Nim II- tomowa „Opowieść…” po likwidacji Wydawnictwa Poznańskiego ukazała się w 1992 nakładem „Noir sur Blanc”, pani Eleonora Parnicka musiała zadać sobie niemało trudu, aby sprawie znaleźć szczęśliwy finał.
Teodor Parnicki zmarł 5. XII. 1988. roku w Warszawie, której nie opuszczał od powrotu do Polski w 1967. Ostatnie lata to czas dramatycznej walki z chorobą i ciężkim kalectwem, które było następstwem terapii antynowotworowej. Pracował jednak wytrwale. Dwa lata przed śmiercią wezwał mnie i powiedział, że myśli o tym, co nieuchronnie się zbliża. Mówił o nadzwyczajnej łaskawości losu. „Większość mężczyzn w mojej rodzinie – te słowa zapamiętałem dokładnie – umierała przed pięćdziesiątką”. Na ile charakter rozmowy pozwalał, mówił żartobliwie, że chciałby być pochowany w połowie drogi między Ameryką a Europą albo we Lwowie. Zdawał sobie sprawę, że jest to nierealne. Dlatego chciałby spocząć w Poznaniu. Prosił bym sprawdził istnieje taka możliwość. Podjęliśmy starania, ówczesne władze zareagowały pozytywnie9. Pochowany został jednak w Warszawie. Nie dochodziliśmy dlaczego tak się stało. Prawdopodobnie sam zmienił swoją ostatnią wolę. To jednak nie zachwiało moim przekonaniem, że ten wspaniały człowiek, którego los i dzieło jest niezwykłym przykładem wielokulturowości, w głębi serca był Wielkopolaninem…

Janusz Termer o nowej książce Eugeniusza Kabtaca

Janusz Termer

Co wynika z opowieści o Stanisławie Brzozowskim we Florencji

Sto lat temu zmarł - w wieku zaledwie 33 lat - Stanisław Brzozowski (1878-1911), jeden z najwybitniejszych przedstawicieli swojej epoki, przełomu XIX i XX wieku. Ciągle żywy i jeszcze nie do końca, mimo licznych i często znakomitych prób, odczytany krytyk literacki, filozof kultury, prozaik, publicysta społeczny i polityczny. Autor wielu płomiennych i żarliwych etycznie, często bezkompromisowych w ocenach spraw i ludzi, błyskotliwych tekstów literackich i eseistycznych; formalnie i przedmiotowo wielostronnych, subtelnych socjologicznie analiz ówczesnej polskiej rzeczywistości artystycznej oraz postaw i zachowań swoich współczesnych. Twórca dzieł wywołujących niesłychany rezonans, ferment, wielkie dyskusje i namiętne polemiki wówczas, a nawet jeszcze i dzisiaj pełne ważnych i nadal aktualnych odniesień do polskiej rzeczywistości, jak między innymi Płomienie, Kultura i życie, Legenda Młodej Polski, Idee, Pamiętnik, Sam wśród ludzi, Głosy wśród nocy...
Na drodze tej niesłychanie intensywnie wytężonej i owocnej pracy twórczej Stanisława Brzozowskiego pojawiło się w jego krótkim życiu dość, zresztą wcześnie - jak dobrze to obecnie wiadomo z licznych zachowanych świadectw i przekazów - wiele przeciwieństw i trudności, różnej zresztą rangi czy proweniencji, bardzo mocno zatruwających mu codzienną egzystencję, komplikujących życie rodzinne i psujących intelektualną pozycję pośród czytelników. Ich splot doprowadził też w końcu do tragicznego finału we Florencji, gdzie przebywał Brzozowski na niezupełnie przecież dobrowolnej zsyłce... Choroba płuc, bieda z jaką zresztą borykać się musiała większość ówczesnych ludzi pióra (takich jak on inteligentów polskich, w pierwszym pokoleniu - szlachciców "wysadzonych z siodła"), a dodatkowo także, a może nawet nade wszystko jeszcze te zżerające psychicznie i wyczerpujące fizycznie, nieustanne walki z oszczerczymi, zniesławiającymi i dezawuującymi sens twórczej pasji oskarżeniami o współpracę z carską policją polityczną...
To były właśnie owe główne wyznaczniki sytuacji życiowej Brzozowskiego, zwłaszcza ostatnich kilku lat życia i pobytu, wraz z żoną i córeczką, we Włoszech w dojmującej niekiedy biedzie, z dnia na dzień, na łasce i niełasce bliskich krewnych, wydawców i redaktorów czasopism...
Przed wszystkim do tej stosunkowo krótkiej, ale jakże istotnej epoki życia i twórczości Stanisława Brzozowskiego, odwołuje się Eugeniusz Kabatc w swym wielce intrygującym czytelniczo i wartościowym literacko oraz poznawczo (już ze względu choćby na samą osobę głównej postaci) prozatorskim dziele Ostatnie wzgórze Florencji. Opowieść o Stanisławie Brzozowskim. Apokryf* , ciekawym także choćby już ze względu na sam sposób narracyjnego zorganizowania tego utworu...
Jest to, jak podkreśla sam autor z naciskiem - i słusznie - "opowieść dokumentalna", a więc główne jej wydarzenia, czyli cała ta realistyczna życiowo otoczka biografii autentycznej postaci oraz związane z tą epoką inne osoby oraz fakty historyczne, są tutaj "prawdziwe". I to prawdziwe do tego stopnia, że wszystkie - i liczne - cytaty z opublikowanych wypowiedzi i dzieł Brzozowskiego, ujęte zostały przez niego w cudzysłów. A zatem proza bez fikcji literackiej? Ależ skąd! Jest i fikcja, a jakże. I to wcale nie w śladowych ilościach.
Napisał bowiem Eugeniusz Kabatc utwór, który śmiało nazwać by można - wedle modnej dziś terminologii - utworem sylwicznym. A więc dziełem literackim łączącym w spójną całość różne, zdawałoby się czasami wykluczające się wzajem, formy opowiadania, środki wyrazu: elementy dokumentalne i fikcjonalne, "zmyślenie i prawdę" (patrz autobiografia Goethego pod tym tytułem właśnie), znane fakty historyczne i literackie potwierdzone w dokumentach "z epoki" z klasycznie pisarskimi domysłami - tam oczywiście, gdzie tego potwierdzenia nie ma....
Zacznijmy od spraw elementarnych. Oto "apokryficzna", jak sam ją określa Eugeniusz Kabatc, opowieść o Stanisławie Brzozowskim z czasów jego przemieszkiwania we Florencji, ma tutaj swego fikcyjnego i oryginalnego "opowiadacza", czyli narratora wiążącego i trzymającego w ryzach całość tej opowieści. Jest to bardzo ciekawa konstrukcja, a zarazem znamienna dla paru wybitnych dzieł XX-wiecznej literatury. Wybitnych między innymi i przez to, że objawia się w nich ta tak charakterystyczna dla postaw twórczych minionego wieku "ostrożność" poznawcza; ba, pewien rodzaj daleko posuniętego sceptycyzmu wobec uzurpatorskich w tym względzie postaw pisarzy epok wcześniejszych, tak częstokroć zadufanych bez reszty, wierzących w moc i siłę sprawczą literatury. Polega to na tym, że pisarze tak różni, jak nie przymierzając, Tomasz Mann w Doktorze Faustusie czy Umberto Eco - w Imieniu róży, czynią narratorami swoich powieściowych arcydzieł postaci do pięt nie dorastające ich głównym bohaterom. Genialnemu kompozytorowi niemieckiemu (u Manna), Adrianowi Leverkünowi, zawierającemu - w imię "ocalenia" sztuki i swego skołatanego obłędną ideologią narodu - faustyczny "pakt z diabłem", towarzyszy postać "poczciwego mieszczańskiego humanisty", Serenusa Zeitbloma biografa-opowiadacza i "przyjaciela", który pragnie opisać dzieje i zrozumieć kogoś, kto go fascynuje, lecz i przerasta niebotycznie pod każdym względem. Ale jego "małe" i niekiedy naiwnie prostoduszne obserwacje oraz "myśli" są oczywiście też nieprzypadkowym i ważnym elementem tej literacko-poznawczej Wielkiej Gry, jaką prowadzi sam pisarz: ze sobą i z czytelnikiem, z narodową niemiecką mitologią... Podobną rolę (u Eco) - dającą autorowi wielkie możliwości nie tylko formalne - odgrywa, jako narrator, młodziutki mnich Adso z austriackiego Melku spisujący po latach dzieje swej życiowej przygody u boku Mistrza, angielskiego franciszkanina Wilhelma z Baskerville, z którym przybył do pewnego klasztoru północnych Włoch na zjazd uczonych mężów, teologów z całej Europy, poświęcony dyskusji na aktualny (wtedy, ale i dziś!) temat stosunku bogatych chrześcijan, zwłaszcza kleru, do ubóstwa Chrystusa, a rozwiązywać musiał, niczym postać z klasycznej powieści detektywistycznej, całkiem realne zagadki psychologicznej i kryminalnej natury...
W utworze Eugeniusza Kabatca - zachowując naturalnie wszelkie stosowne miary i proporcje - mamy do czynienia z podobną, świadomie też zresztą przejętą i zastosowaną "konstrukcją" postaci narratora, też ogromnie istotną dla wymowy całości utworu. Oto w Ostatnim wzgórzu Florencji, owym łączącym w spójną całość różne wątki i wydarzenia powieściowe opowiadaczem jest pewien "prosty" mnich prawosławny, pochodzący z Białorusi, znający dobrze Polskę i Polaków, jeden budowniczych nieistniejącej już cerkwi prawosławnej na Placu Saskim w Warszawie (zburzonej, barbarzyńsko niestety, po I wojnie światowej), przebywający teraz we Florencji, gdzie i obecnie zajmuje się nadzorem nad budową prawosławnego przybytku religijnego (stoi tam do dziś), w tym super katolickim przecież mieście! Spotyka przypadkowo na florenckim bruku i bliżej poznaje Stanisława Brzozowskiego, o którym coś tam słyszał, coś czytał z jego utworów "po gazetach", a życzliwie zafascynowany jego trudnym losem i położeniem "niezamożnego literata" oferuje mu nawet na jakiś czas gościnę - wbrew swoim możnym przełożonym - na terenie budowy. A nade wszystko obserwuje bacznie naszego bohatera i prowadzi z nim liczne rozmowy i dyskusje o sztuce (także i bizantyjskiej filozofii budowania katedr), co próbuje zrelacjonować wiernie, na własną intelektualnie miarę rzecz jasna, a co autorowi pozwala na wielorakie swobodne "gry narracyjne", pełne swoistego wdzięku, i humoru nawet dość wisielczego niekiedy. Pozwala mu też na mówienie serio zarówno o sprawach życia codziennego bohatera, jak i nade wszystko jego poważnych i zasadniczych dylematach, uwikłaniach, konfliktach, ideach filozoficznych czy artystycznych oraz jego stale ewoluujących i konfliktogennych społecznych poglądach. I po to głównie właśnie został zastosowany tutaj ten poręczny - i już dość obecnie upowszechniony w prozie - narracyjny chwyt literacki (bywający dzisiaj częstokroć, w tzw. literaturze popularnej, czysto formalną ozdóbką, pisarską zabawką), by nie stawiał swego twórcy w kłopotliwej sytuacji dawnego wszystkowiedzącego XIX-wiecznego pisarza.
Toteż trzeba powiedzieć wyraźnie, że Ostatnie wzgórze Florencji Eugeniusza Kabatca, cała ta jego "apokryficzna" i "dokumentalna" opowieść o Stanisławie Brzozowskim, nie jest prostą próbą stworzenia czegoś w rodzaju tradycyjnej "powieści biograficznej": czymś w rodzaju vie romncé w duchu np. znanych swego czasu - w połowie zeszłego stulecia - opowieści André Maurois (o Wiktorze Hugo, Marcelu Prouście czy Balzaku), co byłoby i tak samo w sobie czynem literackim godnym uwagi i uznania, bo mało mamy w naszej literaturze tego rodzaju popularnych opowieści o wybitnych pisarzach. Ale jest zarazem i czymś więcej, znacznie donioślejszym i pisarsko ambitniejszym...
Oto bowiem Eugeniusz Kabatc, za by tak rzec dyskretnym pośrednictwem swego fikcyjnego narratora, rysuje bogaty, pełen empatii i zrozumienia, prawdziwie dokumentalny portret Stanisława Brzozowskiego, pod wieloma względami bliskiej mu bardzo autentycznej postaci; bliskiej także jego narratorowi, z którym się poniekąd utożsamia, mimo dzielącego ich stuletniego dystansu czasowego, to na tym przecież, jak się rzekło, nie poprzestaje. Jest bowiem w tym jego utworze kilka innych jeszcze wątków oraz planów znaczeniowych, domyślnych, mniej lub bardziej ukrytych w aluzjach i odwołaniach literackich, wpisanych jednak z rozmysłem w te niby historyczne już wyłącznie realia z przełomu tamtych minionych stuleci. Jakoś tam przecież ciągle znaczących i obecnie w naszym XXI stuleciu, interesujących nadal wielu zawodowców i zwykłych czytelników, niebotycznie nawet często, a nie tylko samych historyków idei i literatury polskiej, mimo iż dość dobrze już rozpoznanych i opisanych przez kolejne pokolenia badaczy rozmaitych orientacji ideowych, od czasów Karola Irzykowskiego, Bogdana Suchodolskiego, Kazimierza Wyki, Andrzeja Stawara, Czesława Miłosza, Mieczysława Sroki, Andrzeja Walickiego, Andrzeja Mencwela, Tomasza Burka czy Marty Wyki, aż po ich najmłodszych następców, choćby z pokolenia "Krytyki Politycznej"...
O tym wszystkim Eugeniusz Kabatc także wie i nie zapomina, bo widać w jego utworze liczne ślady lektur tych rozmaitych (zwłaszcza inspirującej go mocno książki Miłosza Człowiek wśród skorpionów oraz pracy Stanisław Brzozowski. Drogi myśli Walickiego) wielu innych badaczy spuścizny autora Książki o starej kobiecie).
Lecz autor omawianej tutaj książki lubi chodzić przede wszystkim mało uczęszczanymi, a nie wydeptanymi już dobrze i utartymi duktami interpretacyjnymi poprzedników. Pragnie wytyczać nowe ścieżki, szczególnie zaś te wiodące go w kierunku własnych zainteresowań, między innymi w stronę tych spraw trudnych i zawsze drażliwych, które zafascynowały go w prozie i myślach Stanisława Brzozowskiego jako autora Płomieni, chyba najmocniej, czyli problemów dziedzictwa wschodniego polskiej historii i kultury. Co nie dziwi zresztą specjalnie, bo są one od pewnego czasu stale obecne w ostatnich wystąpieniach publicystycznych i utworach prozatorskich Eugeniusza Kabatca, a szczególnie wyraziście w poprzedniej jego powieści wydanej przed paru laty - w Czarnoruskiej kronice trędowatych, gdzie upominał się o inny, nie tylko polonocentryczny punkt widzenia tych spraw. Problemów, które nie dawały mu spokoju właściwie "od zawsze", początkowo jako bolesne osobiste doświadczenia człowieka pochodzącego z pogranicza narodowości i kultur, przeradzające się wręcz potem w literackie obsesje (godne zawsze jednak tutaj najwyższej uwagi), prowokujące nie do jałowych lamentów, a do poszukiwania antidotum na obolałości i rany do dziś przecież nie zabliźnione. Czyli kierujące nieodmiennie uwagę autora w stronę koniecznych i możliwych dziś idei oraz działań w dziedzinie poszukiwania wspólnych rozwiązań dla problematyki tak zwanego przez niego samego, dość jednostronnie tylko kiedyś u nas widzianego i prezentowanego - "wschodniego oblicza polskości" (pięknego tylko w megalomańskich idealizacjach narodowych). Widzianego przez Eugeniusza Kabatca także w wymiarze szerszym, ponadnarodowym, europejskim właśnie. Co mocno go prowokuje do budowania teorii (na przykład przy okazji gorących dyskusji narratora utworu, owego prawosławnego mnicha z Brzozowskim) oraz do szukania warunków, teoretycznych przynajmniej, owej wymarzonej praktyki prawidłowego funkcjonowania wielkich - jak to obrazowo określa - "dwóch płuc" Europy. Zachodniego i wschodniego skrzydła europejskości. Razem dopiero fundujących i warunkujących - mimo wszystkie zaprzeszłe konflikty, odmienności historyczne i dzisiejsze polityczne rozdarcia - jej wielkość i tożsamość. Bo dzisiaj jest po wiekach nareszcie rysuje się jakaś szansa na powstanie takiej "naturalnej", nierozdzielnej całości. Jest to przecież idea - inspirowana między innymi myślą Stanisława Brzozowskiego, stąd także, a nie rocznicowa okazja, jego zainteresowanie tym pisarzem - prowadząca autora Czarnoruskiej kroniki trędowatych i Ostatniego wzgórza Florencji nieodparcie w stronę badania i ukazywania, w literackich metaforycznych obrazach, konsekwencji niekorzystnych obustronnie zaszłości dla teraźniejszości, na przykład na styku katolicyzmu i prawosławia. Prowadząca go także w stronę praktycznego działania, a nie tylko mówienia - jak to często u nas - o prawdziwej, nie pozorowanej ekumenii wyznaniowej, o pojednaniu narodowym, o poszukiwania realnych przesłanek "dobrego sąsiadowania"; narodowego, religijnego, i każdego innego...
Warto i pod tym kątem czytać tę książkę Eugeniusza Kabatca (wytrawnego prozaika i wieloletniego działacza, obecnie prezesa, polskiego oddziału Stowarzyszenia Kultury Europejskiej SEC z siedzibą w Wenecji), bo to moim skromnym zdaniem, to co proponuje, to chyba jedna z najbardziej wartościowych "ścieżek", dających wielkie pole do interpretowania tego, co było - i co jest nadal - jedną z największych wartości dzieł Stanisława Brzozowskiego, ale też i do pilnego badania, i nieustannego analizowania płynących stąd impulsów aktualizujących, poprzez zawarty tu ciąg przeżyć i doświadczeń bohaterów tego "apokryfu". Impulsów stawiających w nowym świetle problematykę "historyczną" i "współczesną" w ich nieuchronnych związkach wzajemnych, zmuszających do prób nowych odczytań dzieł pisarzy i myślicieli formatu takiego z jakim mamy do czynienia w przypadku Stanisława Brzozowskiego. Właśnie w imię europejskiej przyszłości - zmuszającej dziś do przewartościowań i odrzucania owych stereotypowych poglądów i mitów, ciągle jeszcze funkcjonujących, wiodących u nas swój twardy, niezniszczalny (?) żywot. I taka nauka też może płynąć z tej opowieści o Stanisławie Brzozowskim we Florencji.

Janusz Termer


==========================================
*Eugeniusz Kabatc Ostanie wzgórze Florencji. Opowieść o Stanisławie Brzozowskim. Apokryf , Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2011, s. 270, cena 29,50.