czwartek, 29 grudnia 2011

Glosa do biografii Teodora Parnickiego

Wojciech Jamroziak


Glosa do biografii Teodora Parnickiego



Na łamach gdańskiego pisma „Autograf” ukazała się w roku 1998 opracowana przez Stanisława Sosna – Sarno relacja pierwszego oficera na statku PLO M/S „Polanica”, którym Teodor Parnicki wracał do Polski w roku 1967. Podróż, z licznymi postojami w portach, trwała przeszło dwa miesiące („Ja po prostu nie lubię latać – wyznał pisarz w wykładzie uniwersyteckim – bo jakoś w podróży wolę sam ruch niż zdążanie do celu”1.) Małżonka pisarza – pani Eleonora , której przesłałem numer „Autografu” napisała do mnie po lekturze tej relacji: „dziwnie się czuję czytając jego uwagi, jak to każdy inaczej odbiera inne osoby, ich zachowanie etc.” To oczywiste skądinąd spostrzeżenie przyjmuję jako przestrogę dla siebie. Chciałbym zatem uniknąć, na ile to oczywiście możliwe, zapisanych w pamięci wspomnień i skupić się na tym, co utrwaliło się w postaci dokumentów i korespondencji.
Związki Teodora Parnickiego z „Nurtem”2 były swoistą kontynuacją związków, które z Poznaniem łączyły pisarza znacznie wcześniej. Wiedziałem co nieco o tym, kiedy w 1971 zapytałem go, jak wspomina osobiste spotkanie z Poznaniem. Powiedział wtedy m. in.: ”Łączą mnie z Wielkopolską (..) pewne osobiste wspomnienia z kontaktów choćby z okresu przedwojennego. Tuż przed wojną w Poznaniu wychodził tygodnik „Kultura”, byłem bardzo bliski ludziom kierującym tym pismem, nawet pisywałem w tym tygodniku, (…), i po dziś dzień zachowałem pełne wzruszenia i tkliwości wspomnienie z osobistego kontaktu z tymi ludźmi w Poznaniu, z których znaczna część nie przeżyła jednak okresu wojny i okupacji.”3
Okazało się jednak, że to nie wszystko co można by powiedzieć o tym okresie życia Teodora Parnickiego. W książce Aleksandra Rogalskiego „Wspomnienia i przypomnienia”4 znalazłem opis nieskutecznych starań pisarza o wystąpienie w ramach, cieszących się kiedyś znaczną renomą, tzw. Czwartków Literackich, organizowanych w Poznaniu w Pałacu Działyńskich. Ówcześni organizatorzy Czwartków Literackich okazali się pozbawionymi wyobraźni urzędnikami. Epizod ten zasługiwałby na zapomnienie, gdyby nie ujawniony przy tej okazji i potwierdzony w cytowanych przez Rogalskiego listach „cenny materiał dla biografów pisarza i analityków jego psyche, jego charakteru (z określonego etapu jego rozwoju).” Warto dodać, że Parnicki ostatecznie wystąpił jednak w Poznaniu w początkach roku 1939, co prawda nie w Pałacu Działyńskich, ale w kameralnym klubie Roma”. Było to wystąpienie nadzwyczaj udane, co Rogalski opisuje na łamach ukazującego się w Poznaniu czasopisma „Tęcza”. W końcu też, podczas pierwszego pobytu pisarza w kraju, na początku lat 60. odbył się Czwartek Literacki z jego udziałem.
Historia późniejszych kontaktów Parnickiego z Poznaniem związana jest ściśle z „Nurtem” i Wydawnictwem Poznańskim. Ta historia ma już bogatą dokumentację. Są to listy, teksty publikowane na łamach „Nurtu”, książki, które ukazały się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.
Zachowały się 83 listy z lat 1969 – 1988, adresowane do redakcji, a od początku lat 70. imiennie do mnie. Pierwsze z nich, których odbiorcą był red. Kazimierz Młynarz potwierdzają wolę obu stron nawiązania stałej współpracy. I tak 27 maja 1969: „owszem, może „Nurt” liczyć zawsze na pierwszeństwo w druku fragmentów kolejnych moich książek (chyba wiele ich już nie będzie!), ale też na tylko tyle. Nie przewiduję możliwości iżbym miał cokolwiekbądź pisać cennego jeszcze poza powieściami „mojego typu” – powtarzam – mieć może „Nurt” zawsze pierwszeństwo m. in. dlatego również, że pewne tradycje rodzinne łączą mnie z Wielkopolską w sposób szczególniejszy (…)”
Natomiast 12. XII. 1969, Teodor Parnicki w pełni już przekonany, że zainteresowanie redakcji jego pisarstwem nie jest ani okazjonalne ani powierzchowne, pisze do K. Młynarza : ”Intryguje mnie od wielu lat (ściśle mówiąc: od roku 1942, gdyż wtedy to właśnie zapoznałem się z tą „rewelacją rodzinną”) sprawa zagadki pochodzenia mojego dziada Augusta Parnickiego (…) więc mój dziad, August Parnicki (występujący w „Tożsamości”) był dzieckiem nieślubnym, i nazwisko, które i ja noszę, miał po matce (…) Od lat staram się sprawdzić wiarygodność tej informacji, jak dotąd bezskutecznie (…) Ale August Parnicki żonaty był z Marianną Bączkowską, która miała być Poznanianką (…) Możeby więc jakiś młody reporter podjął się wytropienia śladów (…) zawarcia w którejś z katolickich parafii Poznania małżeństwa między Marianną Bączkowską a Augustem Parnickim około roku 1870 (…) W metryce takiej musiałyby być zaznaczone imiona rodziców i panny młodej i pana młodego (…)”
Namówiony przez redaktorów Krzysztofa Kostyrkę i Kazimierza Młynarza rozpocząłem od kwerendy w zachowanej XIX- wiecznej ewidencji ludności Poznania. Znalazłem notatkę dotyczącą człowieka o nazwisku Wilhelm Parnitzki z zawodu Former, urodzonego w roku 1841, wyznania katolickiego, przybyłego do Poznania 20. IX. 1871 aus Landsberg a/W. Dziadek pisarza, to fakt udokumentowany, urodził się w 1845, miał na imię August. Poza tym zbieżność danych z owym Wilhelmem zastanawiająca. Był to powód dość długich rozstrząsań w mojej korespondencji z pisarzem.
9 stycznia 1970 otrzymałem obszerny list z informacjami genealogicznymi wraz z przejrzystą tablicą genealogiczną. W liście Teodor Parnicki odnosi się sceptycznie do odnalezionej przeze mnie wiadomości o Wilhelmie Parnitzkim, który mógłby być tożsamy z Augustem. W innym miejscu tego listu pisze: „Mniej jeszcze wiem o babce Mariannie, chyba tyle tylko, że zachowała ona polskość silniej niż mąż, i że to była jej wola, aby jeden (jedyny) z jej synów dostał na chrzcie imię polskie a nie niemieckie (właśnie mój ojciec, Bronisław, do którego, zresztą, bracia mówili: Bruno). Umarła chyba też już w wieku XX zapewne też w Kijowie…”
Obszerne informacje genealogiczne zawiera kolejny list z 18. I. 1970. Odnosi się ponownie do mojej hipotezy, że tajemniczy Wilhelm Parnitzki mógł być bratem Augusta Parnitzkiego. „Teoretycznie hipoteza Pańska (…) byłaby może i realna, ale ja nie mam na to żadnych dowodów. Jak Pan mógł stwierdzić na podstawie początku fragmentu „Tożsamości” w styczniowym „Nurcie”, wykorzystałem tam wiedzę swoją, też, zresztą dość mglistą, o nadaniu mi imienia Teodor na cześć brata dziadka, który to brat miał właśnie wyemigrować do Ameryki. Może być i trzeci brat, i tym mógł być Wilhelm (…)”
W dalszej części tego listu Teodor Parnicki pisze, że opuściwszy dom rodzinny w wieku 11 lat rekonstruował
Tajemniczy Wilhelm Parnitzki wraca jeszcze w liście z 23. I. 1970: „Zaczynam też (zapewne najniesprawiedliwiej!) posądzać dziada Augusta Bóg wie, o jakie sprawki (…). Pamiętam taki dość zagadkowy szczegół ze swego dzieciństwa (…): często bawiłem się zbiorem monet mojego ojca (…) były one jedynym dla niego spadkiem po własnym ojcu, czyli po Auguście P. Niebawem po swoim ślubie (…) ojciec znajdując się w wielkich tarapatach finansowych (…) postanowił, choć z wielkim żalem zbiór ten monet sprzedać. Było to w Berlinie (…) Zanosi zbiór ten do sklepu, gdzie właśnie stare monety kupowano. Właściciel sklepu krótko oglądał zbiór… powiedział „Młody człowieku, patrzy panu z twarzy dobrze, więc policji nie zawołam, radzę jednak, niech Pan nigdy nigdzie już nie próbuje tej kolekcji sprzedać”…Sprawa dziwna nieprawdaż?” – pisze Teodor Parnicki.
Jedynym moim, istotnym dla Teodora Parnickiego i niekwestionowanym przez pisarza odkryciem jest dokument odnaleziony w Gorzowie, który wiąże rodzinę Parnickich z miejscowością Soldin (Myślibórz). Wcześniej pisarz był przekonany, że August Parnitzki wywodził się z Deutschekrone (Wałcz). Znaczenie tego szczegółu potwierdził pisarz w powieści „Przeobrażenie”. Na s.631 można przeczytać: „na miejsce swego zamieszkania podacie Soldin, nie Deutschekrone, co wiadome się stanie waszemu wnukowi, gdy już będzie w połowie pracy nad „Przeobrażeniem”, wtedy bowiem ktoś z jego przyjaciół w Gorzowie (tak będzie się wówczas nazywał Landsberg am Warte) odnajdzie właśnie metrykę chrztu drugiego z waszych synów (…)”
Teodor Parnicki był przekonany, że materiał biograficzny jest istotny dla analizy jego pisarstwa. Dlatego 26 lutego 1971 pisał: „Przyznam się panu, że chwilami wydaje mi się, iż (…) mógłby właśnie Pan kiedyś kiedyś (gdy może już mnie nie będzie między żyjącymi) (…) stworzyć krytyczną syntezę mojego pisarstwa opartą jako o punkt wyjścia o „fundamenty” – genealogiczno – socjologiczne.”
Ten zaszczytny dla mnie pomysł pisarza był ponad moje ówczesne, przede wszystkim organizacyjne5, możliwości. Wart jest o tyle zapamiętania, że pośrednio wskazuje na oczekiwany przez Teodora Parnickiego kierunek analizy i interpretacji jego twórczości. Sądzę, że sugestia ta jest nadal aktualna.
Od dawna zastanawiają mnie owe podkreślane w listach pisarza jego wielkopolskie korzenie. Ta chęć odsłonięcia tajemnic własnej przeszłości wynikała tyleż z jego potrzeb pisarskich (akurat był na etapie pisania „Tożsamości” i „Przeobrażenia”) ile potrzeby –ośmielam się przypuszczać – zaleczenia kompleksu tułacza, człowieka bez oparcia psychicznego w rodzinie, z którą rozstał się przecież jako 11-letnie dziecko.
W niezwykły sposób Teodor Parnicki zamanifestował swoją „poznańskość” w dramatycznych momentach lat 80. Wiadomo, że od dawna konsekwentnie unikał wszystkiego, co mogłoby nawet wbrew jego intencjom być poczytywane za deklarację polityczną. Strzegł swej bezstronności i niezależności. Fakt, że wypowiedział się w obronie zagrożonego likwidacją „Nurtu” jest już znany (wspomniał o tym np. niedawno Jacek Łukasiewicz na łamach „Tygodnika Powszechnego”6), nieznane są natomiast szerzej argumenty jakich użył w liście do generała Wojciecha Jaruzelskiego 21 maja 1987 roku: „ (…) troska moja o losy właśnie „Nurtu” ma podkład osobisty i emocjonalny. Pochodzę z rodziny, która od pięciu pokoleń intensywnie, konsekwentnie i, niestety, skutecznie wynaradawiali się. Z pomiędzy kilkunastu żyjących czy to dzisiaj czy do niedawna członków tej rodziny, nikt poza mną samym, nie tylko nie mieszka w Polsce i nie mówi po polsku (…). To że ja wróciłem do polskości, zawdzięczam swojemu ojcu, a on nie swojemu z kolei ojcu (Augustowi, który nazwisko swoje pisał: Parnitzki, a nie Parnicki) ale swojej matce, Mariannie z Bączkowskich. A ona była właśnie Poznanianką. Dodam, że zostałem zaszczycony godnością honorowego obywatelstwa miasta Poznania, co, oczywiście, wkłada dodatkowo na mnie moralny obowiązek troszczenia się o losy poznańskiego właśnie pisma czyli tegoż „Nurtu”. (…)”
Życzenie pisarza zostało wysłuchane. Dzięki tej interwencji „Nurt” mógł jeszcze przeszło dwa lata w miarę spokojnie egzystować. Kiedy w grudniu 1989 stało się jasne, że pismo przestanie istnieć, bilansując bez mała 25-letnią działalność, byliśmy pewni, że zapisaliśmy się w historii kultury m. in. dzięki Teodorowi Parnickiemu.
Osobną, wymagającą przypomnienia sprawą jest współpraca Teodora Parnickiego z Wydawnictwem Poznańskim7. Nawiązanie tej współpracy odbyło się za pośrednictwem „Nurtu”. Pisarz przesłał nam maszynopis swojej młodzieńczej, napisanej w 1934 roku, nigdy nie publikowanej powieści „Hrabia Julian i król Roderyk”. Mieliśmy wysondować możliwość jej opublikowania w Poznaniu. Powieść ukazała się w 1976, z posłowiem Wacława Sadkowskiego.
Dalsza współpraca z oficyną poznańską zaowocowała „Darami z Kordoby” (1981) i „Kordobą z darów” (1988). Jest to ostatnia powieść wydana za życia pisarza. Powstawała w niemałym trudzie. Parnicki przystąpił do pisania jej w 1979 roku. Niestety, choroba spowodowała, że pisarz porzucił myśl kontynuowania powieści. Rękopis liczący 734 s przekazał mi w dwóch partiach – część pierwszą w marcu 1980, drugą - 4 czerwca 1985 roku. Całość składa się z kilku prób: pierwsza, pisana między 13. VI. 1979 – 22. VI. 1979 (360 s.) i druga 10. IX. 1979 – 19. IX. 1979 (100 s.). Pozostała część rękopisu to 15 nie numerowanych stron, opatrzonych datą 24. X. 83, 134 s. rozpoczętych 22. XII. 83, 16 s. luźnych wersji i 109 s. pisanych między 8. II. 1984 a 13. II. 1984. Ostatni fragment „Nurt” opublikował we wrześniu 1985 roku8. Sygnalizując istnienie niepublikowanych fragmentów dodam, że powstałe w trudnym dla Parnickiego okresie noszą ślady zmagania się z nękającą go wtedy niemocą twórczą i jako takie są świadectwem szczególnie wzruszającym. Na szczęście pisarz powrócił do idei napisania tej powieści. Ukończył ją w 1986. Wydana w 1988 – jak wspomniałem – była ostatnią wydaną za życia Parnickiego powieścią.
Książkę tę zamyka Posłowie Autorskie. Rzecz wyjątkowa, gdyż pisarz od dawna był przeciwny opatrywaniu swoich tekstów własnym komentarzem. Posłowie do „Kordoby z darów” powstało z nagrania wypowiedzi pisarza udzielonej mi do wydania marcowego „Nurtu” z 1988, przygotowanego na Jego jubileusz. Pomysł Wydawnictwa został zaaprobowany przez pisarza. Znaczenie tego posłowia jest niezaprzeczalne. Zauważyłem, że funkcjonuje już w Internecie in extenso.
Wspomnę jeszcze o powieści pt. „Opowieść o trzech metysach”, która pierwotnie też miała ukazać się w Wydawnictwie Poznańskim. Miałem zaszczyt być jej recenzentem wewnętrznym. Już wtedy wydała mi się tekstem poruszającym. Rozdział 60 w tomie II otwierają słowa: „Coraz to ciemniej jest – spodziewam się, że tylko przed moimi oczami cielesnymi, a nie tymi również, które (…) ktoś kiedyś nazwał poetycznie oczyma duszy (…)” Być może ciemności, które zaczęły otaczać pisarza skłoniły go do napisania tekstu mającego charakter niemal spowiedzi z całego życia – dramatycznej i wzruszającej jednocześnie. Nim II- tomowa „Opowieść…” po likwidacji Wydawnictwa Poznańskiego ukazała się w 1992 nakładem „Noir sur Blanc”, pani Eleonora Parnicka musiała zadać sobie niemało trudu, aby sprawie znaleźć szczęśliwy finał.
Teodor Parnicki zmarł 5. XII. 1988. roku w Warszawie, której nie opuszczał od powrotu do Polski w 1967. Ostatnie lata to czas dramatycznej walki z chorobą i ciężkim kalectwem, które było następstwem terapii antynowotworowej. Pracował jednak wytrwale. Dwa lata przed śmiercią wezwał mnie i powiedział, że myśli o tym, co nieuchronnie się zbliża. Mówił o nadzwyczajnej łaskawości losu. „Większość mężczyzn w mojej rodzinie – te słowa zapamiętałem dokładnie – umierała przed pięćdziesiątką”. Na ile charakter rozmowy pozwalał, mówił żartobliwie, że chciałby być pochowany w połowie drogi między Ameryką a Europą albo we Lwowie. Zdawał sobie sprawę, że jest to nierealne. Dlatego chciałby spocząć w Poznaniu. Prosił bym sprawdził istnieje taka możliwość. Podjęliśmy starania, ówczesne władze zareagowały pozytywnie9. Pochowany został jednak w Warszawie. Nie dochodziliśmy dlaczego tak się stało. Prawdopodobnie sam zmienił swoją ostatnią wolę. To jednak nie zachwiało moim przekonaniem, że ten wspaniały człowiek, którego los i dzieło jest niezwykłym przykładem wielokulturowości, w głębi serca był Wielkopolaninem…

Janusz Termer o nowej książce Eugeniusza Kabtaca

Janusz Termer

Co wynika z opowieści o Stanisławie Brzozowskim we Florencji

Sto lat temu zmarł - w wieku zaledwie 33 lat - Stanisław Brzozowski (1878-1911), jeden z najwybitniejszych przedstawicieli swojej epoki, przełomu XIX i XX wieku. Ciągle żywy i jeszcze nie do końca, mimo licznych i często znakomitych prób, odczytany krytyk literacki, filozof kultury, prozaik, publicysta społeczny i polityczny. Autor wielu płomiennych i żarliwych etycznie, często bezkompromisowych w ocenach spraw i ludzi, błyskotliwych tekstów literackich i eseistycznych; formalnie i przedmiotowo wielostronnych, subtelnych socjologicznie analiz ówczesnej polskiej rzeczywistości artystycznej oraz postaw i zachowań swoich współczesnych. Twórca dzieł wywołujących niesłychany rezonans, ferment, wielkie dyskusje i namiętne polemiki wówczas, a nawet jeszcze i dzisiaj pełne ważnych i nadal aktualnych odniesień do polskiej rzeczywistości, jak między innymi Płomienie, Kultura i życie, Legenda Młodej Polski, Idee, Pamiętnik, Sam wśród ludzi, Głosy wśród nocy...
Na drodze tej niesłychanie intensywnie wytężonej i owocnej pracy twórczej Stanisława Brzozowskiego pojawiło się w jego krótkim życiu dość, zresztą wcześnie - jak dobrze to obecnie wiadomo z licznych zachowanych świadectw i przekazów - wiele przeciwieństw i trudności, różnej zresztą rangi czy proweniencji, bardzo mocno zatruwających mu codzienną egzystencję, komplikujących życie rodzinne i psujących intelektualną pozycję pośród czytelników. Ich splot doprowadził też w końcu do tragicznego finału we Florencji, gdzie przebywał Brzozowski na niezupełnie przecież dobrowolnej zsyłce... Choroba płuc, bieda z jaką zresztą borykać się musiała większość ówczesnych ludzi pióra (takich jak on inteligentów polskich, w pierwszym pokoleniu - szlachciców "wysadzonych z siodła"), a dodatkowo także, a może nawet nade wszystko jeszcze te zżerające psychicznie i wyczerpujące fizycznie, nieustanne walki z oszczerczymi, zniesławiającymi i dezawuującymi sens twórczej pasji oskarżeniami o współpracę z carską policją polityczną...
To były właśnie owe główne wyznaczniki sytuacji życiowej Brzozowskiego, zwłaszcza ostatnich kilku lat życia i pobytu, wraz z żoną i córeczką, we Włoszech w dojmującej niekiedy biedzie, z dnia na dzień, na łasce i niełasce bliskich krewnych, wydawców i redaktorów czasopism...
Przed wszystkim do tej stosunkowo krótkiej, ale jakże istotnej epoki życia i twórczości Stanisława Brzozowskiego, odwołuje się Eugeniusz Kabatc w swym wielce intrygującym czytelniczo i wartościowym literacko oraz poznawczo (już ze względu choćby na samą osobę głównej postaci) prozatorskim dziele Ostatnie wzgórze Florencji. Opowieść o Stanisławie Brzozowskim. Apokryf* , ciekawym także choćby już ze względu na sam sposób narracyjnego zorganizowania tego utworu...
Jest to, jak podkreśla sam autor z naciskiem - i słusznie - "opowieść dokumentalna", a więc główne jej wydarzenia, czyli cała ta realistyczna życiowo otoczka biografii autentycznej postaci oraz związane z tą epoką inne osoby oraz fakty historyczne, są tutaj "prawdziwe". I to prawdziwe do tego stopnia, że wszystkie - i liczne - cytaty z opublikowanych wypowiedzi i dzieł Brzozowskiego, ujęte zostały przez niego w cudzysłów. A zatem proza bez fikcji literackiej? Ależ skąd! Jest i fikcja, a jakże. I to wcale nie w śladowych ilościach.
Napisał bowiem Eugeniusz Kabatc utwór, który śmiało nazwać by można - wedle modnej dziś terminologii - utworem sylwicznym. A więc dziełem literackim łączącym w spójną całość różne, zdawałoby się czasami wykluczające się wzajem, formy opowiadania, środki wyrazu: elementy dokumentalne i fikcjonalne, "zmyślenie i prawdę" (patrz autobiografia Goethego pod tym tytułem właśnie), znane fakty historyczne i literackie potwierdzone w dokumentach "z epoki" z klasycznie pisarskimi domysłami - tam oczywiście, gdzie tego potwierdzenia nie ma....
Zacznijmy od spraw elementarnych. Oto "apokryficzna", jak sam ją określa Eugeniusz Kabatc, opowieść o Stanisławie Brzozowskim z czasów jego przemieszkiwania we Florencji, ma tutaj swego fikcyjnego i oryginalnego "opowiadacza", czyli narratora wiążącego i trzymającego w ryzach całość tej opowieści. Jest to bardzo ciekawa konstrukcja, a zarazem znamienna dla paru wybitnych dzieł XX-wiecznej literatury. Wybitnych między innymi i przez to, że objawia się w nich ta tak charakterystyczna dla postaw twórczych minionego wieku "ostrożność" poznawcza; ba, pewien rodzaj daleko posuniętego sceptycyzmu wobec uzurpatorskich w tym względzie postaw pisarzy epok wcześniejszych, tak częstokroć zadufanych bez reszty, wierzących w moc i siłę sprawczą literatury. Polega to na tym, że pisarze tak różni, jak nie przymierzając, Tomasz Mann w Doktorze Faustusie czy Umberto Eco - w Imieniu róży, czynią narratorami swoich powieściowych arcydzieł postaci do pięt nie dorastające ich głównym bohaterom. Genialnemu kompozytorowi niemieckiemu (u Manna), Adrianowi Leverkünowi, zawierającemu - w imię "ocalenia" sztuki i swego skołatanego obłędną ideologią narodu - faustyczny "pakt z diabłem", towarzyszy postać "poczciwego mieszczańskiego humanisty", Serenusa Zeitbloma biografa-opowiadacza i "przyjaciela", który pragnie opisać dzieje i zrozumieć kogoś, kto go fascynuje, lecz i przerasta niebotycznie pod każdym względem. Ale jego "małe" i niekiedy naiwnie prostoduszne obserwacje oraz "myśli" są oczywiście też nieprzypadkowym i ważnym elementem tej literacko-poznawczej Wielkiej Gry, jaką prowadzi sam pisarz: ze sobą i z czytelnikiem, z narodową niemiecką mitologią... Podobną rolę (u Eco) - dającą autorowi wielkie możliwości nie tylko formalne - odgrywa, jako narrator, młodziutki mnich Adso z austriackiego Melku spisujący po latach dzieje swej życiowej przygody u boku Mistrza, angielskiego franciszkanina Wilhelma z Baskerville, z którym przybył do pewnego klasztoru północnych Włoch na zjazd uczonych mężów, teologów z całej Europy, poświęcony dyskusji na aktualny (wtedy, ale i dziś!) temat stosunku bogatych chrześcijan, zwłaszcza kleru, do ubóstwa Chrystusa, a rozwiązywać musiał, niczym postać z klasycznej powieści detektywistycznej, całkiem realne zagadki psychologicznej i kryminalnej natury...
W utworze Eugeniusza Kabatca - zachowując naturalnie wszelkie stosowne miary i proporcje - mamy do czynienia z podobną, świadomie też zresztą przejętą i zastosowaną "konstrukcją" postaci narratora, też ogromnie istotną dla wymowy całości utworu. Oto w Ostatnim wzgórzu Florencji, owym łączącym w spójną całość różne wątki i wydarzenia powieściowe opowiadaczem jest pewien "prosty" mnich prawosławny, pochodzący z Białorusi, znający dobrze Polskę i Polaków, jeden budowniczych nieistniejącej już cerkwi prawosławnej na Placu Saskim w Warszawie (zburzonej, barbarzyńsko niestety, po I wojnie światowej), przebywający teraz we Florencji, gdzie i obecnie zajmuje się nadzorem nad budową prawosławnego przybytku religijnego (stoi tam do dziś), w tym super katolickim przecież mieście! Spotyka przypadkowo na florenckim bruku i bliżej poznaje Stanisława Brzozowskiego, o którym coś tam słyszał, coś czytał z jego utworów "po gazetach", a życzliwie zafascynowany jego trudnym losem i położeniem "niezamożnego literata" oferuje mu nawet na jakiś czas gościnę - wbrew swoim możnym przełożonym - na terenie budowy. A nade wszystko obserwuje bacznie naszego bohatera i prowadzi z nim liczne rozmowy i dyskusje o sztuce (także i bizantyjskiej filozofii budowania katedr), co próbuje zrelacjonować wiernie, na własną intelektualnie miarę rzecz jasna, a co autorowi pozwala na wielorakie swobodne "gry narracyjne", pełne swoistego wdzięku, i humoru nawet dość wisielczego niekiedy. Pozwala mu też na mówienie serio zarówno o sprawach życia codziennego bohatera, jak i nade wszystko jego poważnych i zasadniczych dylematach, uwikłaniach, konfliktach, ideach filozoficznych czy artystycznych oraz jego stale ewoluujących i konfliktogennych społecznych poglądach. I po to głównie właśnie został zastosowany tutaj ten poręczny - i już dość obecnie upowszechniony w prozie - narracyjny chwyt literacki (bywający dzisiaj częstokroć, w tzw. literaturze popularnej, czysto formalną ozdóbką, pisarską zabawką), by nie stawiał swego twórcy w kłopotliwej sytuacji dawnego wszystkowiedzącego XIX-wiecznego pisarza.
Toteż trzeba powiedzieć wyraźnie, że Ostatnie wzgórze Florencji Eugeniusza Kabatca, cała ta jego "apokryficzna" i "dokumentalna" opowieść o Stanisławie Brzozowskim, nie jest prostą próbą stworzenia czegoś w rodzaju tradycyjnej "powieści biograficznej": czymś w rodzaju vie romncé w duchu np. znanych swego czasu - w połowie zeszłego stulecia - opowieści André Maurois (o Wiktorze Hugo, Marcelu Prouście czy Balzaku), co byłoby i tak samo w sobie czynem literackim godnym uwagi i uznania, bo mało mamy w naszej literaturze tego rodzaju popularnych opowieści o wybitnych pisarzach. Ale jest zarazem i czymś więcej, znacznie donioślejszym i pisarsko ambitniejszym...
Oto bowiem Eugeniusz Kabatc, za by tak rzec dyskretnym pośrednictwem swego fikcyjnego narratora, rysuje bogaty, pełen empatii i zrozumienia, prawdziwie dokumentalny portret Stanisława Brzozowskiego, pod wieloma względami bliskiej mu bardzo autentycznej postaci; bliskiej także jego narratorowi, z którym się poniekąd utożsamia, mimo dzielącego ich stuletniego dystansu czasowego, to na tym przecież, jak się rzekło, nie poprzestaje. Jest bowiem w tym jego utworze kilka innych jeszcze wątków oraz planów znaczeniowych, domyślnych, mniej lub bardziej ukrytych w aluzjach i odwołaniach literackich, wpisanych jednak z rozmysłem w te niby historyczne już wyłącznie realia z przełomu tamtych minionych stuleci. Jakoś tam przecież ciągle znaczących i obecnie w naszym XXI stuleciu, interesujących nadal wielu zawodowców i zwykłych czytelników, niebotycznie nawet często, a nie tylko samych historyków idei i literatury polskiej, mimo iż dość dobrze już rozpoznanych i opisanych przez kolejne pokolenia badaczy rozmaitych orientacji ideowych, od czasów Karola Irzykowskiego, Bogdana Suchodolskiego, Kazimierza Wyki, Andrzeja Stawara, Czesława Miłosza, Mieczysława Sroki, Andrzeja Walickiego, Andrzeja Mencwela, Tomasza Burka czy Marty Wyki, aż po ich najmłodszych następców, choćby z pokolenia "Krytyki Politycznej"...
O tym wszystkim Eugeniusz Kabatc także wie i nie zapomina, bo widać w jego utworze liczne ślady lektur tych rozmaitych (zwłaszcza inspirującej go mocno książki Miłosza Człowiek wśród skorpionów oraz pracy Stanisław Brzozowski. Drogi myśli Walickiego) wielu innych badaczy spuścizny autora Książki o starej kobiecie).
Lecz autor omawianej tutaj książki lubi chodzić przede wszystkim mało uczęszczanymi, a nie wydeptanymi już dobrze i utartymi duktami interpretacyjnymi poprzedników. Pragnie wytyczać nowe ścieżki, szczególnie zaś te wiodące go w kierunku własnych zainteresowań, między innymi w stronę tych spraw trudnych i zawsze drażliwych, które zafascynowały go w prozie i myślach Stanisława Brzozowskiego jako autora Płomieni, chyba najmocniej, czyli problemów dziedzictwa wschodniego polskiej historii i kultury. Co nie dziwi zresztą specjalnie, bo są one od pewnego czasu stale obecne w ostatnich wystąpieniach publicystycznych i utworach prozatorskich Eugeniusza Kabatca, a szczególnie wyraziście w poprzedniej jego powieści wydanej przed paru laty - w Czarnoruskiej kronice trędowatych, gdzie upominał się o inny, nie tylko polonocentryczny punkt widzenia tych spraw. Problemów, które nie dawały mu spokoju właściwie "od zawsze", początkowo jako bolesne osobiste doświadczenia człowieka pochodzącego z pogranicza narodowości i kultur, przeradzające się wręcz potem w literackie obsesje (godne zawsze jednak tutaj najwyższej uwagi), prowokujące nie do jałowych lamentów, a do poszukiwania antidotum na obolałości i rany do dziś przecież nie zabliźnione. Czyli kierujące nieodmiennie uwagę autora w stronę koniecznych i możliwych dziś idei oraz działań w dziedzinie poszukiwania wspólnych rozwiązań dla problematyki tak zwanego przez niego samego, dość jednostronnie tylko kiedyś u nas widzianego i prezentowanego - "wschodniego oblicza polskości" (pięknego tylko w megalomańskich idealizacjach narodowych). Widzianego przez Eugeniusza Kabatca także w wymiarze szerszym, ponadnarodowym, europejskim właśnie. Co mocno go prowokuje do budowania teorii (na przykład przy okazji gorących dyskusji narratora utworu, owego prawosławnego mnicha z Brzozowskim) oraz do szukania warunków, teoretycznych przynajmniej, owej wymarzonej praktyki prawidłowego funkcjonowania wielkich - jak to obrazowo określa - "dwóch płuc" Europy. Zachodniego i wschodniego skrzydła europejskości. Razem dopiero fundujących i warunkujących - mimo wszystkie zaprzeszłe konflikty, odmienności historyczne i dzisiejsze polityczne rozdarcia - jej wielkość i tożsamość. Bo dzisiaj jest po wiekach nareszcie rysuje się jakaś szansa na powstanie takiej "naturalnej", nierozdzielnej całości. Jest to przecież idea - inspirowana między innymi myślą Stanisława Brzozowskiego, stąd także, a nie rocznicowa okazja, jego zainteresowanie tym pisarzem - prowadząca autora Czarnoruskiej kroniki trędowatych i Ostatniego wzgórza Florencji nieodparcie w stronę badania i ukazywania, w literackich metaforycznych obrazach, konsekwencji niekorzystnych obustronnie zaszłości dla teraźniejszości, na przykład na styku katolicyzmu i prawosławia. Prowadząca go także w stronę praktycznego działania, a nie tylko mówienia - jak to często u nas - o prawdziwej, nie pozorowanej ekumenii wyznaniowej, o pojednaniu narodowym, o poszukiwania realnych przesłanek "dobrego sąsiadowania"; narodowego, religijnego, i każdego innego...
Warto i pod tym kątem czytać tę książkę Eugeniusza Kabatca (wytrawnego prozaika i wieloletniego działacza, obecnie prezesa, polskiego oddziału Stowarzyszenia Kultury Europejskiej SEC z siedzibą w Wenecji), bo to moim skromnym zdaniem, to co proponuje, to chyba jedna z najbardziej wartościowych "ścieżek", dających wielkie pole do interpretowania tego, co było - i co jest nadal - jedną z największych wartości dzieł Stanisława Brzozowskiego, ale też i do pilnego badania, i nieustannego analizowania płynących stąd impulsów aktualizujących, poprzez zawarty tu ciąg przeżyć i doświadczeń bohaterów tego "apokryfu". Impulsów stawiających w nowym świetle problematykę "historyczną" i "współczesną" w ich nieuchronnych związkach wzajemnych, zmuszających do prób nowych odczytań dzieł pisarzy i myślicieli formatu takiego z jakim mamy do czynienia w przypadku Stanisława Brzozowskiego. Właśnie w imię europejskiej przyszłości - zmuszającej dziś do przewartościowań i odrzucania owych stereotypowych poglądów i mitów, ciągle jeszcze funkcjonujących, wiodących u nas swój twardy, niezniszczalny (?) żywot. I taka nauka też może płynąć z tej opowieści o Stanisławie Brzozowskim we Florencji.

Janusz Termer


==========================================
*Eugeniusz Kabatc Ostanie wzgórze Florencji. Opowieść o Stanisławie Brzozowskim. Apokryf , Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2011, s. 270, cena 29,50.

czwartek, 24 listopada 2011

Powracająca fala krytyki społecznej w literaturze...

Janusz Termer

Sztuka jest aktem społecznym samotnej jednostki
William Butler Yeats

Nie ma rzeczy bardziej niejasnej niż pojęcie literatury
Robert Escarpit

Dzieło literackie jest krytyką rzeczywistości
Stefan Kawyn




Powracająca fala krytyki społecznej w literaturze pięknej.
Rzut oka i parę cytatów...



Problematyka „krytyki społecznej w literaturze pięknej” (przy całej wieloznaczności słów tutaj użytych) to jedna wielka niebezpieczna kipiel oraz jakże, z każdego punktu widzenia: metodologicznego, jak i rzeczowego, zdradliwa pułapka dla próbującego ją pokonać, zwłaszcza w krótkim wystąpieniu. Świadom tego aż nadto pragnę – ad usum niniejszej wypowiedzi - ograniczyć się do paru uwag ogólnych i odwołać się do kilku cytatów z dzieł różnych autorów i epok historycznoliterackich w przeświadczeniu, że rzucą one chociaż odrobinę światła na te tak wielokrotnie złożone i ciągle na nowo stawiane, problemy związków między sztuką a rzeczywistością, literaturą a życiem społecznym, domagające się nowych, współcześnie zadawanych pytań i prób odpowiedzi...

I.
Ian Watt, wybitny XX-wieczny anglosaski literaturoznawca, zauważa w szkicu Literatura i społeczeństwo (w: W kręgu socjologii literatury, t. 1, tłum. Anna Gettlich, Warszawa, 1980, Biblioteka Krytyki Literackiej): „Skutki ideologii indywidualistycznej ostatnich kilku wieków zostały wzmocnione przez coraz bardziej powszechną opozycję współczesnej elity intelektualnej wobec filisterskich i materialistycznych wartości społecznych. Sprzeczność między pisarzami dawnymi a obecnymi jest jednak tylko częściowa... Z tej perspektywy opozycja literacka między realistami i naturalistami, z ich naciskiem na literalny opis rzeczywistości społecznej, a parnasistami i symbolistami, z ich koncepcja artystycznej autonomii kreacji poetyckiej, nie jest tak absolutna. Mimo bowiem, że spór między tymi, którzy uważają człowieka przede wszystkim za byt społeczny, i tymi, którzy stoją na stanowisku jego indywidualnej wyjątkowości, jest stary jak świat, siła przeciwieństw zaczyna znikać z chwilą, gdy pisarz chwyta za pióro. (...) Jest to jednak akt bardzo szczególnego rodzaju, przypominający nam, że twierdzenie >>literatura i społeczeństwo<< może być mylące z innego jeszcze powodu. Sugeruje ono bowiem bardziej zdecydowane rozróżnienie między obu kategoriami, niż dzieje się to w rzeczywistości. Choćby dlatego, że literatura, w pewnym doskonale słusznym sensie, jest swoim własnym społeczeństwem; jest najsubtelniejszym i najbardziej trwałym środkiem porozumienia międzyludzkiego i nie najbłahszą jej funkcją jest ofiarowanie tym, którzy poznali jej język, rzeczy nieużyczalnych przez żadne inne społeczeństwo” (s. 79-80).
Jeśli nadto zgodzimy się z poglądem Jean-Paul Sartre'a (Czym jest literatura?, tłum. Janusz Lalewicz, Warszawa 1968, Biblioteka Krytyki Literackiej), że w poezji rzecz ma przewagę nad znaczeniem, a w prozie znaczenie przeważa nad rzeczą, to w praktyce twórczej istotnie rzadko zdarzają się przypadki „czyste”. Mylił się więc nauczyciel pana Jourdain z komedii Moliera, pisze komentujący myśl Sartre’a francuski socjolog kultury Robert Escarpit, w szkicu Literatura i społeczeństwo (W kręgu socjologii literatury, t. 1, 1980, Biblioteka Krytyki Literackiej): „wielu poetów pisze prozaicznie, tzn. funkcjonalnie, wielu prozaików pisze poetycko, tzn. egzystencjalnie”.

II.
Narodziny i rozwój postfeudalnego, czyli kapitalistycznego systemu produkcji przemysłowej (Encyklopedia Larousse’a: „System produkcji, którego podstawą są przedsiębiorstwa prywatne oraz wolny rynek”), a wraz z nim nowożytnych liberalnych koncepcji ekonomicznych, społecznych i obywatelskich, miały miejsce, jak wiadomo, przede wszystkim początkowo w Anglii i Francji przełomu XVIII i XIX w.. Potem przyszła inwazja rozprzestrzeniających się szybko ich realizacji praktycznych, w naturalnie swoistych odmianach, i w innych krajach Europy oraz świata. Procesy te mają swoją wspólną genezę oraz bogatą, mimo iż specyficznie zróżnicowaną i - wcale nie zamkniętą – kartę, czyli złożoną historię. Opisywaną i udokumentowaną nie tylko w rozlicznych znanych powszechnie empirycznych opracowaniach naukowo-badawczych oraz teoretycznych rozważaniach wybitnych filozofów, myślicieli społecznych i socjologów XIX i XX w. (od Hegla, Karola Marksa, Hipolita Taine,a, Johna Stuarta Milla, Augusta Comte.a, Emila Durkheima, Maxa Webera, Karla Poppera, Johna K. Galbraitha i wielu, wielu innych), ale przecież także swoje odzwierciedlenie w wyróżniających się, interesujących artystycznie, a równie niezmiernie wartościowych z czysto poznawczego i społecznego punktu widzenia - dziełach sztuki, a zwłaszcza w utworach tak zwanej literatury pięknej – niekoniecznie i nie wyłącznie tej o wyraźnym i konkretnym rodowodzie społeczno-ideowym, nastawionej na krytyczne widzenie rzeczywistości, literatury zwanej potocznie opisowo-realistyczną, tej co to wedle Stendhala miała być „zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu”. Dziś bowiem wiemy doskonale (a pogląd ten z trudem przecież przebijał się do świadomości badaczy literatury), że elementy krytycznego widzenia rzeczywistości społecznej, odnaleźć można również w dziełach formalnie „nierealistycznych”, posługujących się konwencją symbolicznej przypowieści czy wielkiej metafory (jak np. w utworach Franza Kafki). A można i zaryzykować twierdzenie – bez oglądania się na opinię owego nauczyciela pana Jourdin – że odnajdujemy je także, często niespodziewanie, w większości owych pozornie aspołecznych dokonań literackich z różnych nurtów i gatunków twórczości: zarówno w nowatorskiej prozie (np. Ulises Jamesa Joyce’a), jak i awangardowej poezji (np. w wierszach surrealistycznych Louisa Aragona czy Paula Eluarda); nie mówiąc już o dramatopisarstwie, reportażu literackim i krytyce literackiej, owych licznych gatunkowo i znaczeniowo dziełach pozostających w nieprzebranych zasobach dorobku pisarskiego poszczególnych krajów i narodów, powstających i obecnie...
Począwszy od czasów rodzenia się w rewolucyjnych bólach nowego typu, właśnie postfeudalnego, czyli kapitalistycznego społeczeństwa w Europie zachodniej. Od czasów powstawania najbardziej nas tutaj interesujących, jako klasyczne przykłady literatury europejskiej o ambicjach widzenia świata ludzkich, egzystencjalnych doświadczeń i przeżyć, w kontekście uwikłania jednostki oraz grup (klas) w sferę walki sprzecznych interesów i nieuniknionych konfliktów społecznych. Czyli od czasu pojawienia się na rynku (tak, już wtedy rodził się nowoczesny rynek książki), dzieł między innymi Honoriusza Balzaka i Wiktora Hugo, poprzez prozę Gustawa Flauberta, Emila Zolę po Michela Houllbecq’a - we Francji; od Daniela Defoe, lorda Byrona i Karola Dickensa, poprzez Herberta Wellsa, Johna Galsworthy,ego, Aldousa Huxley’a, George’a Orwella, aż do tzw. „młodych gniewnych” i ich dzisiejszych następców - w Anglii; od Aleksandra Puszkina, Mikołaja Gogola, Iwana Turgeniewa, Fiodora Dostojewskiego, Lwa Tołstoja, po Maksyma Gorkiego, Antona Czechowa, Michaiła Bułhakowa, Aleksandra Sołżenicyna, Wiktora Pielewina czy Wiktora Jerofiejewa - w Rosji; od J.W. Goethego i obu – Henryk i Tomasz - Mannów, do Günthera Grassa czy Heinricha Bölla czy Siegfrieda Lenza - w Niemczech... I tak dalej, i tak dalej – w literaturach innych krajów: austriackiej (Robert Musil Człowiek bez właściwości), amerykańskiej (np. Teodor Dreiser Tragedia amerykańska, John Dos Passos i jego trylogia USA czy głośne swego czasu Grona gniewu Johna Steinbecka), latynoskiej (choćby Jorge Amado, ale i pisarze realizmu magicznego z Alejo Carpentierem, Gabrielem Garcia Marguezem i Mario Vargasem-Llossą na czele), a i w innych literaturach przecież: skandynawskiej czy środkowoeuropejskiej, nigdy nie brakowało i nie brakuje pisarzy uwrażliwionych na problematykę społecznych zawirowań, nierówności klasowej i realnych obywatelskich praw, niesprawiedliwości i krzywd ludzkich wynikających z oddziaływania teorii oraz praktyki funkcjonowania dominującego systemu ekonomicznego, czyli w nowożytnych czasach wolnorynkowego kapitalistycznego liberalizmu...
Dzieł literackich także przecież obecnych i tworzonych w innych kulturach, pozaeuropejskich kręgach cywilizacyjnych, w XX wieku zwłaszcza, w krajach poddawanych silnej presji procesów rozwoju przemysłowego, dominującej „filozofii” nieustającego wzrostu produkcji, gry częstokroć sztucznie wywoływanego (rozwój agresywnej reklamy medialnej) popytu i podaży...
Zaobserwować to można w literaturze japońskiej przede wszystkim, mało raczej u nas znanej, powstającej w latach i w atmosferze otwarcia się tego kraju na świat i nowoczesne wzorce postępu ekonomiczno-gospodarczego. Literaturze łączącej wzorce zachodnie z tradycjami rodzimymi. Pisze o tym Mikołaj Melanowicz w swej Historii literatury japońskiej (Warszawa, t. 1-3, 1994-1998), poświęcając osobny rozdział analizom tego swoistego fenomenu, jakim w tej literaturze (podobnie jak w literaturach europejskich, w tym i polskiej) była powstająca od lat dwudziestych XX w. tak zwana proza proletariacka, reportażowa, dramatopisarstwo, publicystyka i czasopisma nakierowane na aktualne problemy socjalne, na dyskusje o wymiarze ideowo-społecznym. Jednak, pisze Mikołaj Melanowicz: „Na początku lat trzydziestych zostały rozwiązane organizacje społeczno-polityczne i artystyczne kierujące tym ruchem, wielu działaczy i pisarzy osadzono w więzieniach, a ich utwory objęto zakazem publikacji. W ten sposób ruch literatury proletariackiej został stłumiony przed rokiem 1935” (s. 124). Co nie znaczy przecież, że problematyka ta w ogóle znikła wtedy na zawsze z kart literatury japońskiej, o czym można się przekonać obserwując dziś wznowienia niektórych utworów z tamtych lat (np. "socrealistyczna" powieść - znana i z polskiego tłumaczenia w 1953 r. - Poławiacze krabów Kobayashi Takiji, powstała w 1929, a wznowiona została w 2008 roku w Japonii w masowym nakładzie), jak i liczne utwory takich między innymi, głośnych i czytanych w wielu krajach świata współczesnych pisarzy (w tym kilku literackich noblistów) z tego kraju, jak choćby Natsume Soseki, Oe Kenzaburo, Tanizaki Janihuro, Abe Kobo...
Tak jak nie znikła z kart literatury innych krajów świata i Europy, gdzie dochodziło także przecież wówczas (w tym i w Polsce międzywojennej lat 30.) do podobnych ingerencji policyjno-administracyjnych w tej dziedzinie.
Dziś tego typu polityczne i cenzuralne nakazy i zakazy są rzadkością w świecie, poza oczywiście krajami rządzonymi twardą dyktatorską ręką. Z jednego głównie, prostego powodu. Oto, nie tylko lewicowi obserwatorzy rzeczywistości społecznej na Zachodzie już dawno zauważyli i ostrzegali – co było faktycznie dość trudne do niedawna do zrozumienia dla ludzi z tej naszej strony muru berlińskiego – że żywiołowe siły wolnego kapitalistycznego rynku mogą być dla sztuki, dla literatury pięknej, dla niezależności pisarskiej (obywatelskiej w ogóle) nie mniej niebezpieczne, a nawet silniejsze i groźniejsze, niż cała potęga autorytarnego państwa. Bo to przecież wolny rynek (owa „niewidzialna ręka rynku”) sam kontroluje i nadzoruje, często degradując i spychając na margines różne sfery życia, w tym kulturę: i to bardziej niż dawniejsze najbardziej surowe naciski zakazów i nakazów państwowych czy cenzuralnych restrykcji...

III.
Wróćmy na chwilę do historii. W literaturze polskiej dwu ostatnich stuleci, czyli od samego początku powolnego i nierównomiernego zrazu wkraczania na ziemie trzech zaborów zasad gospodarki postfeudalnej, pojawiło się wiele pisarskich świadectw związanych z tymi wielkimi społecznie procesami. Począwszy od romantyków, którzy niejako "programowo" uczuleni byli na dolę mas ludowych. W utworach Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego na przykład. Ten ostatni - co ciekawe - pozornie tylko nie zajmował się tak przyziemnymi sprawami jak ekonomia (boć był autorem metafizycznego Króla-Ducha), to przecież był w rezczywistości na tyle obeznany z rynkiem kapitałowym, że utrzymywał się w Paryżu z gry na giełdzie! Natomiast Zygmunt Krasiński (który dzięki ojcu finansowo niezależny), stał się, jak wiadomo, dzięki m. in. doświadczeniom wyniesionym ze swych podróży i obserwacjom społeczeństw zachodnich, autorem wielkiego profetycznego społecznie dramatu - Nieboska komedia - mówiącego o tragedii nieuniknionego starcia klas posiadających z wstępującymi na arenę dziejową podległymi im dotąd ludowymi masami...
Warto też jednak przy tej okazji wspomnieć, na marginesie bodaj, o pewnym preromantycznym jeszcze, dziś kompletnie niemal zapomnianym pisarzu polskim, a mianowicie Fryderyku Skarbku, który w czasie wojen napoleońskich, gdy Kozietulski i inni szwoleżerowie szturmowali w szaleńczym samobójczym ataku wąwóz Samossiera w Hiszpanii, on studiował był ekonomię polityczną w Paryżu, potem został profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, pierwszym polskim teoretykiem ekonomistą, autorem cenionej wówczas w Europie, pisanej po francusku Théorie desrichesses sociales, t. 1-3, 1929, gdzie nawiązywał do klasycznych teorii szkoły ekonomii politycznej Adama Smitha, specjalistą od form społecznego podziału pracy, zwolennikiem liberalizmu gospodarczego (zwolennikiem teorii, uwaga, uwaga, „niewidzialnej ręki rynku”), ale dopuszczał interwencjonizm państwowy zmierzający do poprawy położenia mas pracujących (zakładał Główną Kasę Oszczędności, popierał budowę tanich osad pracowniczych, itp.). Pisywał też syntetyczne opracowania historyczne, jak Dzieje Księstwa Warszawskiego (1860). Był też zarazem autorem paru powieści nawiązujących do nowatorskich form narracyjnych angielskiego pisarza Laurenca Sterna, jego „otwartych” konstrukcji opowiadania, gier z narratorem, ironicznego dystansu, a zarazem odwoływał się do nurtu literackiego europejskiego sentymentalizmu, w typie Nowej Heloizy Jana Jakuba Rousseau, jak np. w powieści Pamiętniki Seglasa (1845), gdzie pierwowzorem bohatera jest sam Fryderyk Chopin...

IV.
Przyspieszenie rozwoju przemysłowego i powstawania dużych skupisk pracowników najemnych na ziemiach polskich, opóźnione nieco wejście w orbitę kapitalistycznych stosunków społecznych w większej skali nastąpiło po upadku powstania styczniowego i m. in. zniesieniu granicy celnej między Królestwem a Rosją. Zareagowali na to mocno twórcy pozytywistyczni, wybitni pisarze tego nurtu z Bolesławem Prusem na czele, jako m. in. autorem głośnego opowiadania (przekłady na kilkanaście języków) Powracająca fala (1880), gdzie po raz pierwszy w literaturze polskiej został opisany strajk robotników. Przypomnijmy pokrótce treść tego opowiadania: jego bohaterem uczynił autor – zwolennik pozytywistycznej myśli społecznej, optującej za rozwojem rodzimej wytwórczości – robotnika Gosławskiego, marzącego o własnym, jak byśmy dziś powiedzieli, „biznesie”, a zatrudnionego w zakładach niemieckiego fabrykanta Adlera. Gosławski ginie w wyniku fatalnych warunków pracy powodowanych przez dążenie pracodawcy, typowego kapitalisty (nie tylko przecież swoich czasów), do osiągania maksymalnie szybkiego zysku tanim kosztem. Ale niesprawiedliwość godząca w robotników najemnych obraca się u Prusa przeciw jej sprawcy, czyli Adlerowi, jak owa, metaforycznie przywołana przez pisarza, „powracająca fala”. Oto syn Adlera broniący honoru ojca przed osądem publicznym ginie w pojedynku, a zrozpaczony ojciec podpala fabrykę i umiera śmiercią samobójczą pod jej gruzami...
Tytuł opowiadania można zatem śmiało uznać za symboliczny, o znacznie szerszej wymowie - znak nadchodzących czasów przyspieszonego rozwoju i masowej produkcji przemysłowej, które przynoszą w efekcie także i związane z tym tragedie ludzkie, prowadzące w konsekwencji – niczym odbita fala powodziowa (tzw. cofka) – do kolejnych dramatów nie tylko indywidualnych, ale także przecież i do społecznych, nieuchronnych, cyklicznych, na trwale wpisanych w system kapitalistycznej gospodarki, zapaści ekonomicznych, do owych powtarzających się kryzysów o znacznie szerszym w naszych czasach zasięgu, bo dotykających i obejmujących już nie tylko poszczególne klasy społeczne czy kraje, ale i całą obecnie globalną międzynarodową zbiorowość. Do kryzysów i zapaści ekonomicznych, których skutki są doświadczane dzisiaj przez nas wszystkich i opisywane potem w specjalistycznych opracowaniach badaczy jako – daremne, jak dotąd niestety - przestrogi...
Literatura polska, tak jak wcześniej (a i później również) znaczna część literatury europejskiej, nie mogła i nie pozostawała nigdy wobec tych procesów obojętna. Posłuchajmy na przykład głosu o trzydzieści lat późniejszego od głosu Bolesława Prusa z Powracającej fali, który zresztą wracał, jak wiemy, do tych spraw wielokrotnie, zwłaszcza w powieści Lalka, której bohater – rzutki i „pozytywny” kapitalista – sam ginie „przywalony resztkami feudalizmu”. Posłuchajmy mianowicie wystąpienia najwybitniejszego polskiego krytyka literackiego – Stanisława Brzozowskiego ze szkicu o Stanisławie Przybyszewskim (tak, tak, tym pisarzu uważanym za skrajnego indywidualistę, zwolennika hasła „sztuka dla sztuki”), gdzie napisał on był słowa jakże przenikliwe i brzmiące po stu latach niezmiernie nadal aktualnie: „Światopogląd naturalistyczny, którym tak chełpi się nowoczesna pseudonaukowa filozofia, jest w gruncie rzeczy odbiciem i wytworem współczesnego naszego społecznego ustroju. (...) faktu, że społeczeństwo jest dziełem ludzkim, jest czymś z człowiekiem, i jego współodpowiedzialnością współmiernym. Jeden dzień przeżyty świadomie w obecnym ustroju wystarcza do zrozumienia całej potworności tego, co się dziś życiem ludzkim nazywa. Wyjdźmy na miasto do robotniczej dzielnicy. Tysiące rodzin zostały pozbawione chleba, dlaczego? Czy chciał je skrzywdzić kto? Takie okrucieństwo byłoby czymś straszliwym, kazałoby przypuszczać jakąś szatańską złą wolę w swym sprawcy. Lecz kim jest tu sprawca? Drobniutka wiadomość wyczytana w gazecie giełdowej wstrzymuje maszyny w obiegu, wyrzuca na bruk setki, tysiące istot. Nie winien nikt: kryzys przemysłowy. Bezpośrednio byłoby niesprawiedliwą rzeczą obwiniać tego lub owego fabrykanta, tego lub owego bankiera, przedstawiciela rządu. To jest ponad nimi, poza nimi. Nikt nie winien z żywych pojedynczych ludzi... Coś bez twarzy, imienia, głosu, druzgocze, w błoto depce ludzkie życia i dusze (...) Codziennie i o każdej chwili spełnia się coś nieludzkiego nad milionami istnień ludzkich – i to jest społeczeństwo. Społeczeństwo nasze mitologizuje równie dobrze, jak każde inne, gdyż uznaje za b y t samoistny dzieło własne, myśl własną. Tylko bóstwa współczesnych społeczeństw są nieosobiste jak one same. W społeczeństwie nowoczesnym ucisk jest nieosobisty, nieludzki, pozaludzki. Wszystkim i wszystkimi rządzi c o ś, co jest poza ludźmi: prawa wytworzone przez człowieka, a jakby wiodące niezawisły od niego żywot. To jest atmosfera, z której wyszła twórczość Przybyszewskiego” (St. Brzozowski Współczesna powieść i krytyka literacka, Warszawa 1974, s. 131, Biblioteka Krytyki Literackiej).
I nie tylko Przybyszewskiego, dodajmy na marginesie tych rozważań Stanisława Brzozowskiego (znawcy, ale prekursora pewnych wątków myśli społeczno-filozoficznej XX w.), bo z podobnej atmosfery wyrastało wielu mu współczesnych, owych niby tak mocno oderwanych od życia modernistów polskich, jak Wacław Berent, Stanisław Wyspiański, Jan Kasprowicz, Karol Irzykowski, Stefan Żeromski, Władysław Reymont... To jest – dodajmy także - atmosfera, z której wyrastała i wyrasta nadal znaczna część twórczości literackiej w Polsce, tej gniewnej, społecznie krytycznej... Tej z okresu międzywojennego dwudziestolecia (jak na przykład proza Przedwiośnia Stefana Żeromskiego, Czarnych skrzydeł Juliusza Kadena-Bandrowskiego, Ludzi stamtąd Marii Dąbrowskiej, Granicy Zofii Nałkowskiej, dramat Szewcy Stanisława Witkiewicza, zbiór wierszy Dymy nad miastem Władysława Broniewskiego, reportaże Ksawergo Pruszyńskiego z podróży po Polsce czy popularnej satyrycznej odmianie prozy w rodzaju Kariery Nikodema Dyzmy Tadeusza Dołęgi-Mostowicza...).
To jest także atmosfera – stała się nią i nadal na naszych oczach niejako staje się i pogłębia - tej rzeczywistości ostatniego mijającego właśnie dwudziestolecia 1990-2010, której świadkami jesteśmy dzisiaj wszyscy...
Jest jednak – i to wcale niemała – różnica w sytuacji literackiej okresu międzywojnia i nam współczesnej. Bowiem rok 1918 (wraz z sytuacją społeczną po rewolucji z 1905 roku) przyniósł bujny rozwój polskiego życia literackiego. W tamtej wolnej po ponad stuleciu zaborów ojczyźnie istniał nadal – i znalazł swój wyrazisty literacki wyraz - rachunek krzywd, których obca dłoń nie była w stanie przekreślić, wobec których pisarz polski, nawet najbardziej awangardowy i zbuntowany przeciw literackim powinnościom i serwitutom narodowym (jak Stanisław Ignacy Witkiewicz, Czesław Miłosz, Julian Przyboś czy Witold Gombrowicz), nie mógł przejść obojętnie. Cóż dopiero mówić o tych pisarzach z klasycznie wielkim uczuleniem na problematykę społeczną. Na przykład Kadenowa, ironiczna radość z odzyskanego śmietnika, znajdowała swoje dopełnienie w geście Cezarego Baryki, hamletyzującego bohatera Przedwiośnia, przyłączającego do robotniczego marszu na Belweder. Pytanie na dziś: czy współczesną literaturę polską stać na nowe Przedwiośnie, które po latach nabrało nowych nieoczekiwanych znaczeń?
Odpowiedź jest trudna bez skrótowego bodaj zarysowania sytuacji i swoistych pułapek, w jakie uwikłali się pisarze społecznicy i cała niemal literatura polska po drugiej wojnie światowej. Mało kto dziś chce pamiętać o tym, że znaczna część inteligencji polskiej, w tym i rzecz jasna pisarzy (twórców sztuki w ogóle), uległa z własnej nieprzymuszonej woli urokowi tej nowej ideologii, owemu, jak je eufemistycznie nazwał Miłosz, ukąszeniu heglowskiemu. Czyli owej pokusie – jakże skądinąd zrozumiałej po latach okrutnego wyniszczenia i zmęczenia okrucieństwami lat wojny i okupacji – odgrywania roli piewców świetlanej przyszłości nowego wspaniałego świata. Wielu pisarzy przyjęło z satysfakcją wyznaczoną im przez nowe władze polityczne rolę inżynierów dusz ludzkich. Pisarz stał się postacią niesłychanie ważną, docenianą i dopieszczaną. Posypały się wysokie nakłady, nagrody oraz inne splendory i wyznaczniki pozycji pisarskiej. A że wielkich dzieł jakoś brakowało, nie miało większego znaczenia. Tak „zwycięstwo” pisarza obracało się w klęskę literatury. Miał odwagę mówić wprost i szczerze po latach o tym – z licznego zastępu ówczesnych beneficjentów systemu – jeden właściwie tylko Adolf Rudnicki w swych wspomnieniach Krakowskie Przedmieście pełne deserów (1986).
Nie po raz pierwszy i nie ostatni, jak się okazało, polityczne uwikłanie literatury odbiło się fatalnie na jej wiarygodności i prestiżu. Wielu z wysoko wywindowanych wówczas twórców teraz próbowało, choć z diametralnie odmiennymi á rebours znakami ideologicznymi i politycznymi, swe pozycje utrzymać. Główny nurt literatury polskiej tego czasu poszedł jednak w inną stronę. Długo, bo aż do końca niemal lat 70. wydawało się, że w stronę całkowicie normalną i zwyczajną, jak w innych normalnych krajach europejskich, że wreszcie z bark literackich tuzów spadł ów ciążący wielu twórcom polskim „płaszcz Konrada” (ojczyzna moja wolna, wolna, więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada – pisał z nadzieją Antoni Słonimski w 1918 roku). Po 1956 r. starsi pisarze, jak na przykład Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski, Jerzy Zawieyski, Tadeusz Breza, Maria Kuncewiczowa, wrócili do swych wcześniejszych zainteresowań i tematów literackich. Powojenni debiutanci, jak Stanisław Dygat, Marian Brandys, Kornel Filipowicz, Tadeusz Konwicki, Wilhelm Mach i wielu innych, pisali teraz swoje najlepsze utwory. Pojawili się z własnymi problemami debiutanci z „pokolenia Współczesności” i następni: od Zbigniewa Herberta, Mirona Białoszewskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza czy Stanisława Grochowiaka, po Janusza Krasińskiego, Eugeniusza Kabatca, Władysława Lecha Terleckiego, Marka Nowakowskiego, Janusza Głowackiego, Edwarda Stachurę, Zbigniewa Żakiewicza, czy Bohdana Zadurę i kolejne roczniki pisarskie. Pojawiły się wówczas nowe prądy, nurty tendencje i zjawiska w prozie historycznej (Hanna Malewska, Teodor Parnicki, Henryk Panas, Ryszard Kurylczyk), bogata literatura nurtu chłopskiego (Julian Kawalec, Wiesław Myśliwski, Tadeusz Nowak), proza wojennych rozrachunków „pokolenia Kolumbów”: Romana Bratnego, Witolda Zalewskiego, Stanisława Zielińskiego), proza licznych „antypowieściowych” eksperymentów formalnych (Leopold Buczkowski, Kazimierz Truchanowski, Jan Drzeżdżon), jak i licznych zbiorów prozy reportażowej, wywodzącej się ze „szkoły polskiej” tego gatunku pisarskiego (np. Busz po polsku Ryszarda Kapuścińskiego, zbiory Edmunda Osmańczyka, Jerzego Lovella, Anny Strońskiej, Małgorzaty Szejnert, Janusza Roszki, Stefana Kozickiego, Hanny Krall i wielu in.).
Teraz, po latach mniej niestety, z wielu różnych powodów, dla literatury mniej łaskawych, widać wyraźnie, że mimo wszystkie zewnętrzne ograniczenia polityczno-cenzuralne, które jak się okazało raz jeszcze, nie są dla literatury jednoznacznie niekorzystne. A tego znaczącego dorobku z kilku dekad popaździernikowej odwilży, nie przekreśli nikt i nic: żadne gadanie o jakichś ówczesnych „czarnych dziurach”... Pisarze stali się wtedy znowu autentycznie potrzebni – tym razem przede wszystkim czytelnikom (przypomnijmy sobie te długie kolejki po książki, także polskich autorów). A to chyba najlepszy normalności literackiej sytuacji układ.
Jednakże w latach 80. oraz czasach stanu wojennego znaczna część pisarzy polskich wdała się w nowego typu „romans” z polityką. Jedni z obozem rządzącym, drudzy wręcz przeciwnie – z opozycją. Dla jednych i drugich skończyło się to raczej fatalnie. Owych dzieł wybitnych niespecjalnie wtedy przybyło, a na większość patrzymy dziś z zażenowaniem, przyznają to otwarcie liczni przedstawiciele obu stron. Obowiązywały tu i tam polityczne i personalne kryteria ocen. Nowe polityczne uwikłanie literatury odbiło się fatalnie na jej jakości artystycznej, jak i wiarygodności oraz prestiżu u czytelników...

V.
Gwoli sprawiedliwości historycznoliterackiej powiedzieć trzeba jednak wyraźnie, że przy wszystkich klęskach i nieszczęściach sytuacji literackiej po 1989 roku (a należy do nich m.in. postepujący upadek mecenatu państwowego, jak i spadek zainteresowania literaturą związany z tzw. cywilizacyjną zmianą paradygmatu kulturowego, czyli zwycięską inwazją mas mediów i kultury masowej), istnieją, pojawiają się w ostatniej zwłaszcza dekadzie – szczególnie w interesującym nas tutaj zakresie krytycznej reakcji na społeczną, współczesną rzeczywistość polską – utwory warte zainteresowania. Dotyczy to zarówno dorobku poetyckiego, autorów różnych pokoleń (np. wiersze Tadeusza Różewicza o mocnej wymowie społecznej), a także i wielu debiutantów z już lat funkcjonowania w naszym kraju wolnego rynku (np. Marcin Świetlicki i wielu jego następców), jak i dorobku prozatorskiego autorów różnych pokoleń ostatnich dwu dekad (np. powieści Piotra Siemiona Niskie łąki, Transformejszyn Edwarda Redlińskiego czy Anioł się roześmiał Włodzimierza Kłaczyńskiego, Holding i reszta Józefa Łozińskiego, niektóre utwory Jerzego Pilcha, Andrzeja Stasiuka, Pawła Huelle, Wojciecha Kuczoka, Jacka Dehnela, i wielu, wielu innych mniej może znanych i nagłaśnianych krytycznie autorów), a również i dorobku dramaturgicznego i teatralnego (np. sztuki Włodzimierza Słobodzianka oraz inscenizacje sceniczne Jana Klaty, owe uwspółcześnione adaptacje klasycznych dzieł autorów polskich, np. Szewcy Witkacego czy ostatnio sztukę Kazimierz i Karolina jego węgierskiego rówieśnego Odona von Horvatha).
Stosunki społeczne panujące w tej nowej rzeczywistości politycznej neoliberalnego kapitalizmu ukazywane są bezpośrednio jednak rzadko w nowej literaturze polskiej (sztuce filmowej i teatralnej), zwłaszcza jako diagnozy; jako główne przyczyny rozbijania więzi obywatelskich, jako sposoby nadzorowania zachowań ludzkich, rodzenia się stanów atrofii moralnej pośród owych stad życiowych egoistów zabłąkanych i zagubionych w konsumpcyjnym blichtrze ogromnej, przysłowiowej już i symbolicznej galerii handlowej... Owych sytuacji, gdy dla zachowania pracy i „standardów” życia, wykształceni, wrażliwi i inteligentni skądinąd ludzie gotowi są na wiele (zwłaszcza w tak pospolicie dyscyplinująco sytuacji, jak bankowy kredyt do spłacenia, zaciągnięty na wiele dziesięcioleci), łącznie z przymykaniem oka na ważne problemy społeczne i polityczne, gdy wisi nad tym wszystkim ów współczesny miecz Damoklesa: kryzysu ekonomicznego, owa globalna już teraz, owa prusowska „powracająca fala” przychodząca nagle, a oznaczająca krach rozbudzonych nadziei i złudzeń, zamykanie fabryk i wyrzucanie ludzi na bruk, degradację na wielką skalę różnych grup pracowników najemnych, za co, jak w czasach Stanisława Brzozowskiego, nikt i dziś przecież nie „odpowiada”.
A nasi twórcy, tak nieśmiało w gruncie rzeczy atakujący obecną rzeczywistość społeczną (przyczyniły się do tego niewątpliwie lata panowania socrealistycznej doktryny, dominacji wulgarnej socjologicznie analizy dzieł sztuki, jak i również krępująca wielu cała ta złożoność i propagandowo-piarowskiego zaplątania w widzeniu najnowszej historii politycznej Polski, tak silnie rzutujące na teraźniejszość) - może spróbują kiedyś wyjść śmielej, jak sto lat temu radził Stanisław Brzozowski, na ulice robotniczych dzielnic polskich miast, takich jak Gdańsk, Katowice czy Szczecin albo odwiedzą popegeerowskie wsie czy też pochylą się nad losem milionowych rzesz emigrantów opuszczających kraj (jak w czasach Henryka Sienkiewicza) „za chlebem”? Tematów, wielkich tematów społecznych, nadal nie brakuje. Czekają one na wszystkich. Nie tylko pisarzy.
Janusz Termer